Czółenko
25/05/2022
Garbata ściana poszarzała od pajęczyn, upstrzona trupami much. Monidło z wizerunkiem pięknej, młodej kobiety o rumianych policzkach. Tuż obok obrazek, pamiątka I komunii świętej. Słoneczne światło padające od strony powybijanych okien maluje szlaczki na ścianie zatęchłej izby. Spod kilku warstw odpryskującej farby wyłania się dziura ze sterczącą słomą. Fakt, ładnie wygląda w obiektywie aparatu.
- Nie wydziobuj, po co to ruszas[1]! – odzywa się starowinka próbując złapać równowagę po przekroczeniu progu pomieszczenia.
- Ostrożnie babciu, podłoga krzywa.
- Jako ksywa, normalno deskowo. Dobze, ze nie polepa[i] jak to w izbach lepionych bywało. Glina na ścianie, glina na podłodze. U nos była z desków zbijano tako fajno, lepsiejszo.
Pokryta strzechą od lat nie bielona chata składa się z dwóch położonych naprzeciw siebie izb. Łączy je wąska, ciemna sień. W większej izbie patrzy spode łba rozlatujący się piec, to na nim pewnie kiedyś gotowano. Odgłos migawki aparatu zagłusza równie skrzypiący głos starszej z kobiet.
- Tu spali dziadkowie. Ja z nimi. A obok matka i łojciec z rodzyństwem. Potem my pośli do miastecka. Dziadki sie ostały. Miałam 10 lat – wspomina mrużąc przy tym oczy; najwidoczniej to pomaga przypomnieć sobie detale.
Młodsza z kobiet łapczywie chwyta babcine słowa. I co dalej? I co dalej? Jakże złakniona tych opowieści. Zwłaszcza, że tamta niechętna mówić o swoim życiu. Im bardziej postępuje choroba, tym mniej można się czegokolwiek dowiedzieć. Przebłyski pamięci mieszają się z tym, co teraźniejsze. Młoda wie, że nie należy poganiać starszej, przerywać, naciskać. Powie ile zechce. Jakże ważna dla tej dwójki ta chwila.
- Łojce tkacami były i miały gospodarke. Tkały ładnie i lubiły to. Jo, nie - kobiecina zamyśla się.
Młoda fotograf ledwo zna historię pradziadków. Wie tylko, że w glinianej chałupie mieszkali krótko. Gdy udało się znaleźć puste mieszkanie po wysiedlonych, czym prędzej przenieśli się tam. Miejsca było tyle, że teraz mogli w spokoju rozstawić krosna i tkać do woli.
- Taki to region, ze u nos krosna były w kazdym domu. Kazdo dziewucho musiała umić utkać cy to sobie, cy to innym. Spódnice sie tkało, pościele, łobrusy a nawet worki. Tkała moja matka, moja babka, ojciec tysz. Tylko jo nie chciałam. Ile to sie napłakałam, jak za dzieciaka zamiast do zabawy to musiałam zwijoć, rozwijoć nici albo pruć, jak co nie wysło komu. Bzydło mi to psekładanie, to snucie. Samo tkanie to nic, tseba było posiać wceśnij len, pocekać az łurośnie, zrobić z niego nici. Robota cały rok. Bo latem sie siało len, na jesieni tsepało sie go i łocyscało zeby zrobić nici. No a tkało zimom. Na wiosne bieliło sie chałupe, spsontało, cłowiek zajmował sie tym co musioł i tak wkole tego zycie płyneło.
Babcia miała ze 12 lat, gdy po raz pierwszy samodzielnie utkała worek na orzechy.
- Łosnowa psygotowywana była na snowadle. Cółenkiem pseprowadzało sie nitke wontku o innym koloze. Równomjernie nogi pracowały na pedałach a rynce tak, ło, od boku do boku, góra dół.
Chwalili, że dobrze jej to wychodzi. Ale dzieciakowi brakowało cierpliwości. Wolała zbierać korę dębu, brzozy albo kolorowe kwiaty. Wykorzystywano je w formie naturalnych barwników do tkanin i wełny. Parzono wrzątkiem, żeby dobrze naciągnęło esencji i nabrało wyrazistości. Samo pozyskiwanie składników do farb trwało tygodniami.
- To nudne. Jo nie chciała takiego zycia.
Jej rodzina nie miała własnych owiec. Skupowali więc wełnę od innych; już upraną, strzyżoną i całą familią zasiadali by ją odpowiednio uprząść. Tkali wszystko, torby, dywany. Różnymi technikami tkackimi. Przygotowywali też przędzę dla innych tkaczy.
- Było nas w domu wiele, to i roncek do pracy było sporo.
Ich wyroby cieszyły się świetną opinią. Po rękodzieła kupcy przyjeżdżali z całego kraju. A i dla zagranicznych gości też tkali. Z czasem, kiedy ostatni lokatorzy chaty wymarli, opuszczona, zamknięta na trzy spusty „glinianka” została prawie zapomniana. Raz jeden owa zatęchła chatka miała jeszcze babcię gościć i było to wiele lat temu, ale krótko. I o to chciała fotograf starszą panią dopytać.
W latach 60. poprzedniego stulecia, oddalony od innych wioskowych zabudowań gliniany dom nie był zelektryfikowany. Trudno się w nim żyło komuś kto zdążył już zakosztować „normalnego”, małomiasteczkowego życia. Zwłaszcza młodziutkiej, samotnej dziewczynie.
- Ile czasu tu babcia nie zaglądała?
- A jo wim? Ze ctyrdzieści lat. A moze i wincy.
- Czemu tak długo?
- Bo nie chcialam. I jus.
- Cud, że się to jeszcze nie zawaliło. Na liście zabytków gminnych ta chałupina jest. Babcia wie?
- Co mom nie wiedzić. Ze 130 lat to to ma.
- I nic gmina nie remontuje?
- A co im do tego jak to je moje. Jak stoi tak ma stoć! As się psewróci, jus mówiłam. Nikomu nic do tego. I jak wyremontujo, co wyremontujo? Tero ni mo jus takij dobry tłusty gliny zeby to polepić. A gównem nie dam robić.
- Sprzedać też babcia nie chce nikomu? Byli chętni na to z zagranicy podobno.
- Po moim trupie! Spole a nie dam nikomu tu wleść.
Cisza. Czasem trzeba pomilczeć. Albo przemilczeć.
- Ładna babcia na tym portrecie. Nie szkoda, żeby tak tu samotnie wisiał. Może zabierzemy do domu?
- Ma tu wisić, jak wisi!
Z ciężkim sercem patrzy się jak bliska sercu osoba tetryczeje.
- Babcia nie siada, to krzesło ma struchlale nogi.
- To tak jako i ja… - charcząc stetryczała próbuje przycupnąć.
- Chciałam powiedzieć sparciałe. Przejęzyczyłam się. Sparciałe.
- Jo tysz żem sparciało – uśmiecha się do wnuczki.
- Tęskno babci za tamtymi czasami?
- Wcole.
- Przywiozłam cię taki kawał drogi, żeby pospacerować po okolicy i powspominać dawne czasy. Chciała mi babcia coś tu opowiedzieć, pamięta babcia?
- Wim. Ale nie bede godać bo i nie ma łoczym. Wrocomy. Łobejzymy zabytki. Se sfotografuj i do domu mnie wieź. Jesce ze dwa koscioły trza objychać tamte tes stare.
- I naprawdę nic mi babcia nie powie? To kogo ja mam pytać o stare dzieje? Miasteczko wymiera babciu, świadków tamtych zdarzeń już prawie nie ma.
- Wielki mi miastecko. Jus nie pamintajo jako to wiocha była. Wredne ludzie.
Pobliska miejscowość do której wyprowadzili się rodzice babci oraz ona sama, miała ciekawą historię. Zanim stała się miastem przeszła długą drogę. Majątek wsi został w XVIII wieku wykupiony przez szukających swojego miejsca na ziemi - czeskich kolonistów, ewangelików. Nowi osadnicy wprowadzili swoje zwyczaje i zasady a smaki ich kuchni wzbogaciły region. Nie minęło sto lat, a dołączyli do nich Niemcy ze swoimi tradycjami, potem Żydzi ze swoimi. Oczywiście nie brakowało Polaków, jednak to Czesi wysuwali się na pierwszy plan wśród mieszkańców osady. Dopiero po obydwu wojnach zaczęli ją masowo opuszczać. Mieszanina narodowości i wyznań zrobiła jednak swoje. Osadę zamieszkiwali bowiem nie tylko protestanci, baptyści, czy katolicy. Kulturowo-wyznaniowy tygiel pęczniał, a wraz z nim mimo woli rosła społeczna tolerancja. Wszyscy musieli nauczyć się żyć ze wszystkimi. Jedni szli do kościoła augsburskiego, drudzy do jechowego. Kłaniali się sobie na ulicy, wymieniali uprzejmości. Nie było konfliktów, a jeśli nawet to dali sobie ze dwa razy po mordzie a potem wspólnie siadali i popijali piwo. No, może w czasie około wojennym nie było tak kolorowo i faktycznie zdarzały się ostre konflikty na tle narodowościowym, gdy napływający niemieccy osadnicy represjonowali Polaków i mordowali społeczność żydowską. Niemniej przez lata całe, mieszkańcy miejscowości raczej zgodnie żyli, wspólnie jedli, wspólnie prowadzili interesy. Jednoczyli się, gdy była taka konieczność. Czasem nawet… zgodnie milczeli.
Tego roku, gdy wieś z małej osady awansowała na miasteczko i gdy do parafii trafił wikary Olek, a kierowanie małą szkołą powszechną powierzono przyjezdnemu Tadzikowi – zdarzyło się TO.
- Opowie mi babunia?
- I po co gzebać w starych ranach?
- Po prostu chcę wiedzieć, jak to było.
- Ale po co??? Synsu ni mo. Nikomu to w nicym nie pomoze.
- W gazetach piszą, że 66 rocznica tragedii. A babcia była wtedy na miejscu, to babcia dużo wie.
- Nic nie wim. Młodziutko byłam. Nie pamintom. Nie mom do tygo głowy.
- Ale do tego ile garnków na plebanii było, to babcia głowę ma!
- No mom! – fuka, a po chwili łagodniejąc dodaje. – Kolowrotka chciała sukać, niech suka. Wzecionko tysz chyba tam gdzie było.
Ostrożnie dotykając wskazane przedmioty wnuczka zaczyna w milczeniu robić zdjęcia. Dyskretnie przesuwa obiektyw w stronę zamyślonej staruszki. Takiej jej nie znała. Czy to ten dom tak na nią wpływa? Wie, że kwestią minut jest i babcia „odpłynie” w swój zamknięty świat. Musi więc wykorzystać moment nim to nastąpi. Ale nie może się powstrzymać, by nie zrobić choćby kilku ujęć tych magicznych chwil.
Starsza pani wraca myślami do swojej przeszłości i ewidentnie maluje się to na jej zbolałej twarzy. Obserwując ten ból, fotograf gotowa jest zrezygnować z misji uzyskania odpowiedzi na dręczące ją od lat pytania o przeszłość swojej upartej babci.
Staruszka milczy. Fotograf próbuje poskładać fakty do kupy.
To był ten pamiętny rok 1957, gdy pokaźna wioska – wreszcie otrzymała prawa miejskie. Miejscowość powoli stawała się małym miasteczkiem. Choć mieszkańcom zdaje się, było to obojętne. Targowisko w samym centrum jakie od lat było, tak było i teraz, tyle że „miejskie”. I okoliczni rolnicy wciąż jak co tydzień zjeżdżali ze swoim towarem, turkocąc kołami wozów po kocich łbach. Płody rolne, ręcznie wyplatane kosze wiklinowe, zioła i produkty włókiennicze utkane przez okolicznych rękodzielników. Wiejsko-miejskie gospody i karczmy przelewały hektolitry alkoholu, jak wtedy to robiły tak i nadal. Ludzie żyli jak dotychczas, nie dostrzegając postępujących zmian. Choć prawa osiedla zamieniono na miejskie, wiejski styl bycia i życia wciąż pozostawał ten sam. Wszyscy o wszystkich wiedzieli wszystko. Jeden drugiemu do garnków zaglądał i za jednym kichnięciem cała miejscowość odkrzykiwała gromkie: „na zdrowie”.
Wioska od pięciu wieków tworzyła osadę szlachecką, ale teraz nic już z tej szlacheckości nie zostało. Ani z wyglądu, ani z charakteru. Szlachetność za to przypisano młodemu wikaremu, który wtedy, pod koniec lat 50. ubiegłego wieku, próbował zapobiec pewnej tragedii. To był właśnie ten pamiętny rok…
Nowy wikary Olek trafił do miasteczka zaraz po święceniach kapłańskich, jakoś to było na początku wakacji tego pamiętnego roku. Wikary był po trzydziestce. Ludzie szybko go polubili. Uczył pilnie dzieciaki lekcji religii. Zdobył sympatię nie tylko katolików, ale i ewangelików, baptystów, jechowych. Szanowano go jak człowieka. Zwłaszcza potem, gdy dokonał czynu niesłychanego. Uratował kilka ludzkich istnień…
- Zaraz po tym jak odesłam z tyj pierwsej pracy w śkole, posłam na posługę do probosca. Wikary Olek załatwił mi.
- I dobrze babci było na tej posłudze?
- A jak! Dobze. Ale krótko.
- A ludzie nie gadali, że za młoda na gosposię księdza?
- Nie godali. Mieli o czym godać. O tym nie.
- A o czym?
- Nooo… o nim. O Dziku.
- Kto to był.
- Najsamprzód to był dla mnie pan Tadzik, to se go nazwałam Dzik – westchnęła. – A te witrazyki w kredynsie tez zabytkowe. Chce zdjenciów narobić temu? Łobfotografuj se i wychodzimy stund – zmieniła temat.
Dwa zmurszałe kredensy, dwa wąskie drewniane łóżka z zagłówkami. Głębia ostrości. Migawka, cyk cyk.
- Miałam ze dwajścia lat juz jak mi łojce robote w śkole załatwiły. Biegłam jak do raju, wsystko byle nie krosna. Na woźnom mię wziły. Zatrudnili mnie zeby w śkole otwirać dźwi, porzundki robić, liście zamieść albo koksu wzucić. Dwa miesiunce pracowałam. Wikary Olek tysz nowy był jak i ja. Od września do listopada. I się wszystko skończyło.
- Krótko. Czemu?
- Bo Dzika poniosło…
- A kto to ten Dzik?
- No naś kierownik śkoły com tam u niego pracowała. Zaatakowal rano… - zawiesiła się na moment babinka. - Choć do kościoła to ci pokaze ile tam mosz tych zabytków. Obraz ścińcia świntej Barbary, rzyźba Chrystusa Zmartwychwstałego, aaa i jeszcze uksyzowanego na tency. Krucyfiksy, ambona tysz zabytkowo. I sporawo drobnicy. Ze dwa relikwiorze, monstrancja, trybularz i kociołek na wode świnconom…
- Sporo tego. I babcia to wszystko tak z głowy? Wszystko babcia pamięta?
- A co mam nie pamintoć. Tyle ich psecierałam smatkom, ze wstyd by było nie wiedzić co sie u nos w kościele tsymało.
- Ale co z tym kierownikiem szkoły, bo babcia nie skończyła.
- Psyatakował mnie jak po kluce śłam. Ukryłam sie za firankom, ale mnie i tak ta jego sikirka dopadła. Ścieło mi ło tu tak o, kole nosa, zymby tes posły. Na mowe mi sie psez to zuciło, cinszkom mom i tak jus zostało.
Fotograf zamarła. Tego o swojej babci nie wiedziała.
Listopadowy, poniedziałkowy poranek 1957 roku. Kierownik szkoły powszechnej w pijackim amoku zaatakował uczniów siekierą. Kilka osób rannych. Jedna ofiara śmiertelna. Uczeń klasy trzeciej. Krew lała się strumieniami. Mały chłopiec w szoku próbował pod pompą zmywać z włosów czerwoną strugę. Strzępy spienionej gęstej mazi spływały mu po ramionach.
Babcia zapada się w sobie i swoim monologu. Pauzuje na moment by po chwili znów się odezwać.
- Wzory były róźne. I roślinki w bukietach i kwadraty, źwierzątka tesz były. Ornamenta takie, ze ze stolicy psyjezdzały do nas kupce. Krosna mieli rodzice bardzo stare, rencne. I psez dnie całe nic tylko stukały. Naziuty, kapy, chodniki-śmacianki. A dziadki moje, tkaniny z pszyndzy robiły. Najsamprzód masyny u ewangelików stały w izbach bo u nas nie było jak. W kazdy dzień rowerem sie tam do nich jechało i tłukło. A hałas był taki, ze oszaleć. Potym stały jus u nos na mjeskaniach w kamjenicy. Krosna, taaa – zamyśla się.
Dzik zaatakował. Niedowierzanie. Jak on mógł? No przecież owszem pił, ale żeby aż tak? No wszyscy wiedzieli, że ma z tym problem, ale kto w tym wiejsko-miejskim osiedlu go nie miał. Piło się, trzeźwiało, rano szło do pracy. Kierownik Tadeusz mieszkał na terenie szkoły. Często na lekcje przychodził w stanie wskazującym na spożycie i nikt afery z tego nie robił. Karcił uczniów, ganiał po szkole w piżamie, tłukł dzieci za karę. Kierownik szkoły. Jak takiemu zwrócić uwagę… Babcia jak opętana coraz szybciej mieliła ozorem.
- Łódecka na kadzidła. Zamek zielazny w zakrystii, ćtery ławki, kropielnicka i łornat fieletowy… to se jesce mozes sfotografować.
A jak już dokonał rzezi i zabrano kierownika do wariatkowa, to się zaczęto zastanawiać kto tu zawinił. Bo ktoś musiał. Pić, przecież wszyscy pili. Wiedzieli wszyscy mieszkańcy, i milicja, i lekarz miejsko-wiejski. I nawet w kuratorium wiedzieli. Ponoć miał partyjnych kolegów, wszyscy o tym wiedzieli. No więc kto winny, że zabił? On, czy wszyscy? Brak reakcji to w końcu przyzwolenie. Nikt nie reagował zatem przyzwalali wszyscy. To kto winien?
Mówiła wciąż i wciąż. Spis inwentarza ruchomego, wchodzącego w skład zabytków tej ziemi wymieniała jednym ciągiem. Lista długa jak na tak małą gminę, interesujące to. Większość stanowiąca własność kościelną. Babcia nadal wymieniała z głowy:
- …dzban cynowy, patera klasycno… - nagle przerwała wyliczankę. – Powiedziałam kiedyś proboscowi psy spowiedzi, ze stałam wtedy za firankom w pokoju Dzika i widziałam wsystko. Ze wikary wcale nie wyrwał tyj siekirki zbójowi, tylko ona sama wypadła z rąk Dzika. Olek kopnął jom tylko az poleciała na korytas. I ze to wstyd tak zasługi sobie psyjmować kiedy sie one wcale nie nalezo. Wikary nie był zadnym bohatyrem, jak potem ludzie gadali, nie uratował tych dzieci i ze to kłamstwo młodego ksindza bardzo mnie boli.
- A proboszcz co na to?
- Ze to musi być prowda, ze ja byłam kochanicom Dzika skoro stałam za tom firankom w jego pokoju i patsyłam co sie dzieje. I ze to moja wina, ze on zabił bo pewnie pseze mnie pił. A to było gówno prowda bom wtencas posła do Dzika do po kluce, a nie do kochania. Wygonił mnie po tyj spowiedzi probosc z pracy na plebanii i nie miałam gdzie iść. Zaroz po tym całe miastecko się łodwrociło ode mnie, palcomi mnie wytykoły, pluły na mnie – zasępiła się staruszka. – To wtedy psysłam tu mieskać. Sama. Młodo dziewucha. Bez pracy, pomocy rodziny. Wytsymałam kilka tygodni potym uciekłam jak najdalij od tych wsystkich ludzi.
Do spowiedzi też nigdy więcej nie poszła. Zostawiła za sobą wszystko. Miasteczko tonące we krwi i kłamstwie. Wieś w mroku. Bo czy ciemnota ludzka to nie mrok?
- Nie chciała ja takiego tkackiego nudnego zycia. No to nie miałom – wzdycha ciężko starowinka.
- W gazetach piszą, że wikary ryzykując własnym życiem bohatersko wyrwał toporek z rąk napastnika i zapobiegł dalszej tragedii. Ocalił życie innych. I że nikt oprócz niego nie stawił się furiatowi, który wpadł w niewyobrażalny szał. Tamten miotał się z siekierą od klasy do klasy. Atakował uczniów i nauczycieli. Ale o tym, że ci ostatni zabarykadowali się w pokoju nauczycielskim pozostawiając na pastwę losu uczniów, to już nie piszą. A tego Dzika to podobno po kilku latach z psychiatryka wypuścili. Cudownie ozdrowiał i znów pracował przez jakiś czas w oświacie – szepcze fotograf.
- Cinkie nitki skrycane na wontek, a grubse na łosnowe…- babcia mruży oczy i miele w palcach niewidoczne nici. Płacze.
Płacze i kobieta z aparatem.
***
Wg Słownika PWN, kanwa – to „tkanina siatkowa, używana jako podkład do wyszywania włóczką lub jedwabiem”. Niniejszy tekst opleciony fikcją literacką utkany został na kanwie prawdziwych wydarzeń.
[1] Gwara;
[i] Polepa – prymitywna podłoga z mieszaniny gliny z sieczką; klepisko.
aut. Jola Babij/Media Production JB (przykładowy tekst na zlecenie)
foto: Karolina Grabowska