Recenzja przed wydaniem książki?
27/10/2019
Jaskinia. Kilkadziesiąt metrów w dół, może nawet sto. Tysiące zimujących nietoperzy. Pod stopami woda. Trzeba schylać głowę, żeby nie uderzyć w skały. Coraz ciaśniej, coraz niżej, coraz trudniej. Czołgać się. Wciskać w szczeliny. Błoto rozmazuje się na twarzy i rękach. Mokro. Zimno. Oddech coraz płytszy. Adrenalina.
(foto: z archiwum Media Production JB)
Wąskie przejścia. Coraz węższe. Trzeba uważać. Byle nie wetknąć czaszki w jakiś otwór. Strach przed zaklinowaniem uaktywnia myślenie. Schodzenie w nieznane szczeliny najlepiej zacząć od powolnego opuszczenia stóp w otchłań. Potem kolan, bioder. Głęboki oddech i schowa się tam głowa. W jaskini czas płynie inaczej. O nim się w ogóle nie myśli. Liczy się tylko ten moment, tylko to jest w głowie. I otaczająca cisza. Nic, tylko odgłos kapiącej wody albo szurania kombinezonu w trakcie przedzierania się przez zaciski skalne. I oddech. Oddech jest tam najgłośniejszy. Człowiek sapie, dyszy, stęka. Modli się i rzuca przekleństwami. Pustka. Ciemność. Może co najwyżej wąski snop światła z latarki na czole. W jaskini można mieć wszystkie rodzaje lęku. I lęk przed śmiercią, i ciemnością, i klaustrofobię, lęk przed różnego kalibru żyjątkami i pewnie jeszcze wiele innych. Dopóki idziesz i nie myślisz o swojej panice, dopóki skupiasz się na samej drodze, jest okay. Gorzej, gdy zaczynasz zastanawiać się, ile zostało powietrza, ile przestrzeni i co cię czeka pół metra dalej. Wtedy koniec. Dusisz się najpierw w myślach, potem płuca odmawiają posłuszeństwa i serce zaczyna bić nienaturalnym rytmem. Panika. Może łzy. Nie ma znaczenia, czy patrzą na nas stalagmity, czy stalaktyty. Chce się po prostu jak najszybciej stamtąd wyjść. Natychmiast! Zespół lęku napadowego nie sprzyja temu. Trzeba się najpierw opanować, ostudzić emocje, zareagować rozsądnie, żeby nie zostać tam na zawsze. I dopiero wtedy wydostać się na powierzchnię. Ekstremalna wycieczka na własne życzenie zaczyna się i kończy gdzieś w polskich górach. Ale cierpiący na agorafobię nie płaci za przejście turystyczną, hardcorową trasą dla żądnych wrażeń grotołazów-amatorów. On odbywa podobną podróż — we własnej głowie, podczas ataku, płacąc za to zdrowiem. Też jest adrenalina, strach i brak powietrza. Obawa o własne życie i świadomość, że to tam właśnie może się ono za chwilę skończyć. Moja droga wychodzenia z choroby początkowo była jak dreptanie po omacku w ciemnej, nieznanej jaskini. Bez asekuracji i trenera-przewodnika, kogoś, kto wspomoże. Błądziłam samotnie. Odbijałam się od ścian obojętności ludzi, to znów wpadałam w kryzysowe przepaści. Terapia w klinice była światełkiem, które wyprowadziło mnie na powierzchnię. Kiedy w kwestii rozpoznania choroby wypowiedzieli się medycy i wiedziałam, z czym przyszło mi się mierzyć — a zatem mój wróg został nazwany — musiałam całą swoją siłę i energię spożytkować na AKCEPTACJĘ agorafobii. Trzeba było nauczyć się z nią żyć i ujarzmić w razie zakończenia remisji. Rzuciłam wyzwanie samej sobie. Transformacja nie przyszła jednak od razu. A tarmoszenie się z sobą było także i na tym etapie nieuniknione. Możliwe były nawroty choroby i byłam na nie gotowa. Przede wszystkim nauczyłam się wyciągać wnioski, obserwować siebie i zadawać sobie milion różnych pytań. Dlaczego coś się ze mną dzieje i co takiego się wydarzyło chwilę wcześniej, że spowodowało taki lub inny skutek. Choroba powoduje, że człowiek siłą rzeczy poznaje siebie. Czy to w złych, czy dobrych sytuacjach. Ona otwiera oczy. Po zaakceptowaniu agorafobii — nagle wszystko zdawało się łatwiejsze, prostsze. I już wiedziałam czego chcę, a czego nie. Potrafiłam podejmować decyzje, które wydawały się wcześniej niemożliwe. Odważyłam się żyć. Po swojemu. Poznałam siebie w najgorszej wersji, pozostało mi jedynie poznać tę lepszą. I nie czekałam już, aż ktoś mi na to pozwoli, stworzy odpowiednie warunki, da szansę. To moje życie i ja decydowałam. Zmienić sposób postrzegania siebie — to był mój cel. Zrozumiałam, że to możliwe dopiero wtedy, gdy przestanę walczyć z agorafobią. Gdy ją zaakceptuję. Ta zmiana sposobu myślenia naprawdę wiele może dać. U mnie zadziałała. Zaakceptowałam sytuację, w jakiej się znalazłam. Przestałam toczyć walkę na zasadzie pojedynku z chorobą, zaczęłam szukać sposobu, jak ją przechytrzyć i nie poddać się. Jest wiele rodzajów lęków. One mogą się łączyć, przenikać, przechodzić jeden w drugi. Agorafobia to ogólne określenie stanów silnego niepokoju, związanego z różnymi sytuacjami. Pochodnych jest całe mnóstwo. Ja miałam swój własny lęk. Swoją własną historię strachu… (fragment książki Alex Staudinger).
photo: Yuma Kim
Nim cytowana autobiografia trafiła do drukarni, została zaopiniowana przez tzw. recenzenta zewnętrznego, czyli redaktora zajmującego się rekomendowaniem tekstu do druku. To osoba, która sprawdza czy w książce wszystko "gra" pod wieloma względami (chodzi o styl, spójność tekstu, język branżowy etc.) i rekomenduje go, bądż nie, do druku. Po przeanalizowaniu maszynopisu autorki, recenzent zewnętrzny stwierdził:
"Książka, autobiografia autorki to historia z ogromnym ładunkiem emocjonalnym, wzbudzająca w czytelniku napięcie. Z reguły udaje się je utrzymać przez cały czas trwania lektury, choć istnieją w tej opowieści momenty załamań – do czego przejdę za chwilę. Całość czyta się dobrze, lekko i wciągająco – jeśli można tak powiedzieć, biorąc pod uwagę poruszany przez autorkę temat. Temat, który rozpina się między trzy tendencje gatunkowe: autobiografię, powieść autobiograficzną i literaturę rozwojowo-psychologiczną. Co z tego wynika dla samej książki? Przede wszystkim dzięki temu przedstawiana historia stara się być ujęta wieloaspektowo, czyli osobiście (emocjonalnie, szczerze i bez dystanu), autoanalitycznie (rozumiejąco, wnikliwie i z umiejętnością spojrzenia wstecz) i metodycznie (zwłaszcza we fragmentach, w których autorka wymienia szkoły, metody walczenia sobie z lękiem). To wszystko z kolei spaja postać głównej bohaterki oraz pierwszoosobowa narracja. Oczywiście w przypadku książek z zacięciem autobiograficznym nie jest ona niczym szczególnym, ale w przypadku autorki mimo wszystko język nie odsyła wyłącznie do autorskiego „ja”. Wyraźna postać narratorki nie przysłania innych głównych bohaterek tej książki: choroby, matki i trudnej relacji z nią, babci. A wszystko to składa się na przebieg wspomnianej przeze mnie pierwszoosobowej narracji autobiograficznej. Pozostałe wątki (ojciec, jego alkoholizm, brak) równie ważne i często przez autorkę przywoływane, są już jednak bardziej kontekstowe. Dlatego idąc tym tropem (autorka, matka, babcia) rysuje się jeszcze jedna linia gatunkowa, tzw. „literatura kobieca”. Nie traktowałabym jej jako jakikolwiek czołowy wyznacznik, ale raczej jako pewną ramę wynikającą z samej historii i zarysowanej w niej genealogii kobiet. Choć, co akurat nie jest niczym złym, może stać się komunikatem, który przyciągnie głównie czytelniczki. Dobrze byłoby więc mocno przemyśleć tytuł, który spiąłby wszystkie wymienione wyżej elementy. Nie ukierunkowywał tylko w jedną stronę.
Warto również przyjrzeć się jeszcze konstrukcji fabuły. O ile jest ona poukładana, logiczna, pomimo przywoływania różnych wydarzeń i okresów życia – co tylko pokazuje świadome podejście autorki do tekstu, o tyle są partie czy wątki wymagające dopracowania. Przede wszystkim etap rozwoju choroby, ataków paniki. Gdy w jednym momencie narratorka opisuje problem z wchodzeniem z domu, z jeżdżeniem komunikacją miejską (czyli nasilenie się ataków), a w dwa akapity dalej wspomina wyjazd do Hamburga i pracę za barem (ataki są, ale chyba słabsze) powstaje pewien rozdźwięk. Pod tym względem opisywana historia przestaje być spójna, a zaczyna się wykluczać (i trochę podważać własną wiarygodność). Dlatego myślę, że warto bardziej wyeksponować chronologię rozwoju samej choroby, jej intensywności, tak żeby czytelnik nie gubił się i nie miał żadnych wątpliwości. Jednak nie oznacza to uporządkowania samych wydarzeń, bo tak jak wspominałam są one bardzo umiejętnie przez autorkę prowadzone i przedstawiane. Do tego z pewnością przyda się praca z redaktorem. Brakuje w książce (lub być może nie zostało to wystarczająco wyeksponowane) opisu sytuacji, w których główna bohaterka zastosowała konkretną metodę radzenia sobie z atakami. Narratorka co jakiś czas nadmienia, że korzystała z kilku praktyk (padają tutaj konkretne nazwy), zanim wybrała jakąś dla siebie, ale brakuje bardziej szczegółowego opisu jak to „testowanie” u niej przebiegało, co się z nią działo, jakie wydarzenia temu towarzyszyły – wystarczyłoby na jednym lub dwóch przykładach. Jednak z pełnym przekonaniem polecałabym książkę do druku. Najlepiej, po wspomnianych konsultacjach z redaktorem, który pomoże wydobyć z niej „wyciszone” momenty i podsunie pewne formalne rozwiązania. Przyda się również korekta, choć książka – pod względem językowym – jest całkiem sprawnie napisana. Rekomenduję książkę do druku również dlatego, że propozycja autorki wypełniłaby swego rodzaju lukę. Istnieją bowiem na rynku książki poświęcone fobiom, ale w głównej mierze są to poradniki – definiujące problem i podsuwające metody radzenia sobie z nim – jak: "Zlękniony mózg. Jak dzięki sile neuronauki pokonać zaburzenia lękowe, ataki paniki i zamartwianie się" Catherine M. Pittman, Elizabeth M. Karle, "Lęk. Neuronauka na tropie źródeł lęku i strachu" Ledoux Joseph, "Zrozumieć lęki. Pokonać panikę. Poradnik dla kobiet". Poza poradnikami, książkami naukowymi, rozwojowymi, znaleźć można również przykłady beletrystyki, np. powieściowy thriller "Coś mnie obserwuje" A.V. Geiger opowiadający o dziewczynie cierpiącej na agrofobię. Książka autorki mogłaby wypełnić przestrzeń pomiędzy tym.
Kto mógłby być ewentualną grupą odbiorców? Mimo wspomnianego przeze mnie wcześniej zarysu linii kobiecej, książka autorki z pewnością nie jest dedykowana wyłącznie do kobiet. Lęk, fobia są potraktowane w niej jako osobiste doświadczenie, ale też uniwersalny problem. Ze względu na mieszanie konwencji grono czytelników ma szansę być różne i szerokie: od szukających wsparcia w podobnych doświadczeniach u innych osób (nie specjalistów, ale prawdziwych ludzi), przez czytelników chcących uzupełnić wiedzę na temat poruszanego problemu, po wreszcie czytelników szukających dobrej, wartościowej książki. Lęk jest bliski każdemu, więc z powodzeniem przekaz autorki jest w stanie dotrzeć do szerokiej grupy odbiorców.
(...) Plusy:
- fabularyzowanie języka (zwłaszcza początek, który przypomina wejście w powieść)
- krótkie zdania, ale bardzo w punkt
- umiejętne panowanie nad przedstawianymi wydarzeniami oraz językiem
- budowanie emocjonalnego napięcia, ale co ważne autorka unika przy tym sentymentalizowania i zbędnej dramaturgii; oddaje czytelnikowi przestrzeni do współodczuwania
- ciekawe i dobre prowadzenie narracji – odsłanianie mocnych wydarzeń w odpowiednich miejscach (śmierć męża), ale zwracania także uwagi na wątki poboczne oraz merytoryczną stronę tekstu
Sugestie:
- przemyślany tytuł
- nie stosowałabym tytułów przy rozdziałach: ponumerowane są bardziej wymowne
- redakcja i korekta językowa
- głębsze rozwinięcie niektórych wątków przedstawianych w książce, jak to, co działo się z narratorką (wewnętrznie), kiedy oddała matkę pod opiekę
- wyrównanie rytmu tekstu – bardziej płynne przechodzenie od mocnych wątków po bardziej spokojne
- sugeruję jeszcze przemyślenie zakończenia: obecne (dosyć poetyckie) jest w porządku, daje wrażenie zakończenia otwartego, ale pokusiłabym się jeszcze o kilka zdań wniosków, np. w formie noty końcowej
- rozdział o Iranie miałby większy sens, gdyby przeplatał się z pogłębioną autorefleksją autorki na temat swojego stanu
- język specjalistyczny jest w porządku, pokazuje rozeznanie autorki w temacie, ale żeby pasowały do całości osobistego stylu narracji, potraktowałabym niektóre wątki bardziej opisowo (...)".
Po przeanalizowaniu uwag fachowca autorka książki miała do wyboru: albo wydrukować książkę w formie w jakiej ją stworzyła, albo dać do "oszlifowania" osobom zajmującym się obróbką tekstu zawodowo. Przytoczony fragment recenzji pokazuje, ile pracy wymaga jeszcze tekst nim ujrzy go czytelnik. Każda świeżo napisana książka potrzebuje spojrzenia na nią chłodnym okiem, bez emocji i najlepiej przez osobę postronną. Muszą zatem do niej zajrzeć zarówno redaktorzy, korektorzy, jak i osoby zajmujące się oceną tekstu pod kątem jego słabych i mocnych punktów. Tak też się stało z cytowanym na wstępie fragmentem książki Alex Staudinger oraz wielu innych autorów, którzy zdecydowali się na współpracę z nami.
Koszt opinii recenzenta - przed wydaniem książki - to wydatek 1000-2000 zł, ale warto go ponieść. Pozwoli to bowiem zaoszczędzić autorowi i wstydu, i stresu, i strat związanych z ewentualnym wydaniem książki bez profesjonalnej obróbki tekstu. Co ważne, takiej recenzji warto poddać nie tylko teksty wydawane samodzielnie (w ramach tzw. self-publishingu), ale również "maszynopisy" wysyłane jako propozycje wydawnicze do wydawnictw tradycyjnych. Dobrze przygotowany tekst zwiększa bowiem szansę na to, że zainteresuje się nim wydawca. A o to przecież chodzi autorom najbardziej.
redakcja cytowanej książki: Jola Babij/ Media Production JB,korekta: zespół mediajb.pl, rekomendacja do druku: redaktor zewnętrzny na zlecenie Media Production JB [UKRYTE]