Troszczymy się o dialogi

12/01/2019

Zajmujemy się między innymi redagowaniem tekstów na zlecenie oraz ich korektą. Efekty naszej pracy dostępne są w księgarniach w całej Polsce i nie tylko. Pracujemy głównie dla osób spoza kraju. Tak się składa, że z naszych usług najczęściej korzystają autorzy mieszkający na stałe zagranicą. Nie obcując na co dzień z ojczystym językiem łatwo o błędy, stąd taka pomoc wydaje się być niezbędna. Dbamy zatem o styl ich książek, o charakter, klimat, czasem o "plastyczność" tekstu lub merytorykę - czyli o to, co komu w danym tekście jest najbardziej potrzebne. Najczęściej zlecanymi do obróbki gatunkami są - oprócz powieści -  teksty autobiograficzne.

pexels-pavel-danilyuk-8111894

(fragment książki biograficznej)

W wiejskim sklepiku kupiłam stukartkowy zeszyt. Miał się przydać na różne notatki, zapiski, takie tam. Później ów brudnopis alias pamiętnik stał się dla mnie dowodem w sprawie. Początkowo notowałam w nim wydatki, listy zakupów, później ważne daty i „przypominajki”. W końcu do zeszytu zaglądałam niemal codziennie. Zapisywałam w nim swoje spostrzeżenia, czasem małe dylematy albo jakieś „za” i „przeciw”. Kiedy dziś sprawdzam zapiski z każdego dnia, jestem pewna, że to właśnie od wizyty w Polsce wszystko między nami tak naprawdę się popsuło.

Było późne popołudnie, kiedy dotarliśmy na miejsce. Droga do domku letniskowego prowadziła przez gęsty, młody las. Nie mogłam zliczyć mijanych po drodze brzózek. Lepszego miejsca na podróż poślubną i spędzenie drugiej części urlopu nie mogłam sobie wymarzyć. Co prawda znałam już to miejsce z opowieści Andrzeja i ze zdjęć. Jednak to, co zobaczyłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

– Andrzej, tu jest cudownie – powiedziałam, kiedy tylko moim oczom ukazała się jego mała posiadłość.

– Może przyjdzie jeszcze czas, że i mnie zacznie się tu podobać tak bardzo, jak tobie. Póki co, nie bardzo lubię tu przyjeżdżać. Jakoś źle kojarzy mi się to miejsce…

– Dlaczego?

– No… – Andrzej zawahał się – już ci mówiłem, tu wszystko niestety wiąże się tylko z pracą. Zawsze jest coś do zrobienia, naprawienia – mówił, kiedy dojeżdżaliśmy do domku.

Czasem czułam, że sprawiają mi przyjemność najprostsze rzeczy, podczas gdy Andrzejowi bardziej odpowiada pławienie się w luksusie. To wszystko zachwyciło mnie tak, jak miesiąc wcześniej Andrzeja Bułgaria. Ta chatka i las to był mój wymarzony świat. Cieszyłam się jak dziecko. Kiedy Andrzej walczył z hydroforem, żebyśmy mogli wziąć kąpiel po podróży, ja spacerowałam po jego włościach.

Drewniany domek ze spadzistym dachem. Trochę przypominający bungalow. W środku salonik z kominkiem, kuchnia, łazienka i zagospodarowane poddasze. Na zewnątrz chatki przymocowany talerz od satelity, więc docierały do nas telewizyjne wiadomości ze świata. Mieliśmy w tej leśnej głuszy wszystko, co było konieczne do cywilizowanej egzystencji. Dwie drewniane ławeczki po obydwu stronach wejściowych drzwi zachęcały, żeby na nich przysiąść.

– Faktycznie, przydałby się tu taras – krzyknęłam do Andrzeja.

– Tak, wiem, Izabello, wszystko będzie zrobione. Jak tylko zacznę zarabiać, to wykończę domek, tak jak tylko sobie życzysz. Nie miałem jak dotąd pomysłu na to wszystko i tak robiłem pomału, co mi przyszło do głowy. Tam dalej jest staw, idź, zobacz. A ja zaraz skończę i przyjdę.

Chwilę później, idąc wzdłuż ogrodzenia, usłyszałam jakiś kobiecy głos.

– Halo, kto tam jest?

Podeszłam do płotu domyślając się, że to Małgorzata, siostra Andrzeja. Wyglądała identycznie jak na zdjęciach, które mi pokazywał. Poza tym wiedziałam, że sąsiaduje z Andrzejem przez płot. Ma obok wielki, zadbany dom.

– Witam, jestem Izabella. Przyjechaliśmy z Andrzejem na kilka dni odpocząć – próbowałam zagadać.

Przyglądała mi się podejrzliwie. Nie mówiłam, że jestem żoną jej brata. Uważałam, że to on musi powiedzieć o ślubie. I miałam nadzieję, ba, wręcz byłam przekonana, że zrobi to elegancko i z klasą. A przynajmniej tak, jak ja to zrobiłam w swojej rodzinie.

Andrzej, przywitawszy się ozięble ze swoją siostrą, poszedł dalej podłączać hydrofor. Niestety, nawet o mnie nie wspomniał. Pomyślałam, że pewnie chce to zrobić w jakiś ładniejszy sposób, może w większym gronie rodzinnym. Po jakiejś godzinie, kiedy woda już płynęła mocnym strumieniem, postanowił, że pójdzie do siostry.

– Małgorzata wydzwania i pisze SMS-y, że mam teraz rozliczyć się z nią za koszenie trawy.

– Teraz? O tej porze i tak od razu dzisiaj? Może jutro pójdziemy?

– Nie, nie. Małgorzata lada dzień wyjeżdża do Japonii, właściwie jest już spakowana. Ma pewnie sporo spraw do pozałatwiania. Nie chcę, żeby jeszcze i o tym musiała myśleć. Pójdę, załatwię i będzie z głowy. Zresztą zaraz wrócę.

Andrzejowe „zaraz” trwało trzy godziny. Pamiętam, zdążyłam sobie uświadomić, że zostawił mnie tak samą sobie, w obcym miejscu, obcym domu. Nie wiedziałam, co o tym myśleć, bo ileż można rozliczać się za koszenie trawy? Był już późny wieczór, kiedy w końcu mąż przypomniał sobie o mnie i zadzwonił.

– Izabello, weź, proszę, z lodówki jakieś jedzenie na kolację i przyjdź tu do nas. Posiedzimy sobie razem i cię przedstawię.

Rychło w czas. Ale wzięłam, poszłam. Jeszcze mi przemknęło przez myśl, że w tym czasie to pewnie już jej o tym ślubie dawno powiedział. No więc nadeszła pora prezentacji. Przynajmniej tak mi się wydawało, że to wreszcie ten moment. U siostry Andrzeja siedzieliśmy tylko my. Nie było rodziców ani nikogo innego z rodziny. Przez jakiś czas rozmawialiśmy o różnych niezbyt istotnych sprawach, jedliśmy, piliśmy wino. Było miło. Wreszcie pod koniec dwugodzinnego spotkania, kiedy już zebraliśmy się do wyjścia, Andrzej rzucił mimochodem:

– Wiesz, Małgorzato, właściwie to Izabella jest moją żoną…

– Jak to???

– Wczoraj wzięliśmy w Austrii ślub...

– ….. – reakcja kobiety była bezcenna. Małgorzata stanęła jak wryta. Mrożące spojrzenie zatrzymała na naszych obrączkach. Ani „gratuluję”, ani uścisku dłoni, ani nic. Żadnej radości, ekscytacji tym faktem. Nic. Po prostu kłująca w uszy cisza.

W pierwszej chwili może rzeczywiście nie wiedziała, co powiedzieć. Ale w drugiej chyba również nie.

– Fajnieee…. – odpowiedziała wymownie, z akcentem na „e”. – Rodzina nam się powiększa. Dobrej nocy – skwitowała takim tonem, jak gdyby brat-ksiądz żenił się co piątek.

Byłam zawiedziona. Wróciliśmy do domku. Z tej przykrości nawet nie chciało mi się gadać. Noc była spokojna, duszna. Moskitiery w szeroko otwartych oknach doskonale spełniały zadanie. O świcie obudził nas śpiew ptaków. I choćby dla tych momentów warto było tam pojechać.

Rankiem mój mąż zawołał mnie na śniadanie do ogrodu. Zielone obrusy idealnie wkomponowały się w leśny pejzaż. Andrzej postawił na stole dzbanek z herbatą, kubeczki i talerz z kanapkami. Usiadłam w wiklinowym, białym foteliku i zamknęłam oczy. Ptaki tak żarliwie ze sobą rozmawiały, że aż żal było im przerywać. Andrzej milczał z innego powodu. Początkowo myślałam, że upaja się cudownością tego miejsca i cieszy naszym szczęściem. Chodź ta radość coś kiepsko mu tego dnia wychodziła.

– Coś cię dręczy, kochanie? Jakoś zmarkotniałeś od wczoraj. Źle się czujesz? – zaniepokoiłam się.

– Nic mi nie jest. Po prostu jestem zmęczony. Pójdę zajrzeć do Małgorzaty, bo już od rana wydzwania. Nie wiem, czego tam ode mnie znowu chce. Może będę musiał jej w czymś pomóc. Posiedź sobie spokojnie albo coś porób. Ja niebawem wrócę.

– Idź, idź. Ja sobie zaraz znajdę jakieś zajęcie. Tu jest tak wspaniale, że z pewnością nie będę się nudzić. Pozałatwiaj sobie, co tam musisz, a mną się nie przejmuj – powiedziałam i w istocie, jak później odczułam, nie przejął się.

Kawa w leśnym gąszczu smakowała mi wybornie. Na wyciagnięcie dłoni miałam jodły, sosny i cyprysy, które jakiś czas temu Andrzej sadził. Wypiłam jeden kubeczek kawy, później zrobiłam sobie słabszą w filiżance i posiedziałam jeszcze chwilę na tarasie.

À propos filiżanek. Tak krytykował moją zastawę stołową i nosem kręcił na naczynia z firmy Rosenthal, że takie – według niego – byle jakie… a sam posiadał ceramikę z serii „od sasa do lasa” i prawdopodobnie „made in China”. Mnie osobiście to nie robiło aż takiej różnicy, każdy ma, na co go stać. Ale po co to była tamta krytyka? Trudno powiedzieć.

Jako że jestem kobietą, która żyje w nieustannym ruchu, czas, nawet wolny, wykorzystuję czynnie. Tym razem pobieżnie posprzątałam cały domek. Przewietrzyłam kąty. Umyłam podłogę. A to się Andrzej ucieszy! Cóż mogłam więcej? Widać było tam brak kobiecej ręki. Spodziewałam się, że za chwilę wróci mój mąż. Zrobiłam obiad i czekałam. Ale on nie nadchodził.

Przespacerowałam się wzdłuż i wszerz w obrębie działki. Okolica piękna. Jednak potrzebowała męskiego działania. Niewiele myśląc, złapałam sekator i poszłam w las. Ścieżka, która podążałam, nie miała końca. A ja obrywałam, ucinałam, odrzucałam na bok wszystkie sterczące, suche gałęzie. Co kilkanaście metrów układałam zgrabne stosy. Upływający czas wyznaczało słońce, które najpierw mocno przygrzewało, a później powoli chowało się za horyzontem. Pogrążona w myślach i marzeniach o naszej przyszłości nawet nie zauważyłam, ile wykonałam pracy.

Bolały mnie plecy, dłonie, każdy palec. Kręgosłup też już odmówił posłuszeństwa. Po całym dniu nieobecności Andrzej przypomniał sobie, że zostawił w lesie żonę. Ogołociłam i posprzątałam pewnie z tysiąc drzew. A on nawet nie powiedział „dziękuję”. W końcu zrobiłam to też dla siebie, dla nas, więc o co mi chodzi?...

Wieczorem Andrzej zrobił mi wspaniały, relaksacyjny masaż. Zabrał tym samym cały mój ból. I wszystkie złe emocje odleciały. Ja z nimi. Zasnęłam z myślą, że mąż mnie kocha i to najważniejsze.

Następnego ranka znów gdzieś wybył. Sprawy, sprawy, sprawy. Dla mnie w tym całym ambarasie nie było miejsca. Wzięłam się więc za generalne sprzątanie domku. W każdym kącie, każdej szafce napotykałam różne damskie ciuchy, kosmetyki. Dziwne to trochę było. Mieszkał tam przecież rzadko i na dodatek sam. Pozgarniałam więc te ubranka w jedną wielką torbę. Zapełniła się po brzegi.

– Cóż to za fatałaszki? – zapytałam, kiedy wrócił. – Miałeś gości?

– Nieee… – odparł zmieszany. – Jak mnie nie ma, to ojciec tu komuś na wakacje podnajmuje. Letnicy musieli zostawić.

– To nie wiem, co z tym zrobić, wyrzucić czy gdzieś odesłać?

– Zostaw, zostaw, ja się tym, kochanie, później zajmę.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że te ubrania będą miały znaczenie. I że poznam osobę, do której należały. Chociaż mój mąż tej naszej znajomości w życiu by się nie spodziewał. Ale nie uprzedzajmy faktów...

– Tak się zastanawiam, ile jest tutaj drzew – zapytałam, wychodząc do Andrzeja przed dom.

– Dziesięć tysięcy, moja droga.

– Skąd ty na to wziąłeś pieniądze, skoro, jak mówiłeś, prawie w Polsce nie zarabiałeś?

– Na działkę pożyczyłem do męża Małgorzaty. Później oddawałem mu w ratach. Domek też nie od razu postawiłem. Jednego roku fundamenty, w następnym doprowadziłem do stanu surowego. Nie robiłem oczywiście tego wszystkiego własnoręcznie, tylko wynajmowałem ludzi. Do sadzenia drzew również. Ojciec mi ich tutaj zorganizował, zatrudnił i pilnował wszystkiego.

– Czy ty masz jeszcze jakiś dług względem tego człowieka, męża Małgosi? Czy wszystko już spłaciłeś?

– Nie, to już jest wszystko uregulowane. Nikomu nic nie jestem winien.

Gdybym wtedy wiedziała, komu naprawdę należy się ta działka lub sąsiednia, posłałabym Andrzeja do wszystkich diabłów.

– To dobrze. A twoja siostra ma jeszcze na sprzedaż te działki budowlane, o których kiedyś wspominałeś?

– Dlaczego pytasz?

– Tak, z ciekawości.

– Miała w sumie ze dwadzieścia. Wyprzedawała je sukcesywnie. Nie wiem, ile jej jeszcze zostało. Nie pytałem. Wiesz, to jest jej jedyne źródło dochodu oprócz oczywiście wysokich alimentów na córkę.

– Ona naprawdę miała trzech mężów?

– Tak. Ale byli do niczego. Dopiero ten ostatni okazał się do rzeczy.

– Chyba jednak nie bardzo, skoro się rozwiedli.

– On był doskonałą partią do ożenku. To biznesmen z Tokio. Poznali się w Londynie. Małgorzata była tam na wycieczce. Później przyjechał za nią do Polski. Pobrali się. Jednak nie byli razem długo. Rozwiedli się bodajże po czterech latach. On wrócił do swojego kraju, ona została tutaj. Mają dziecko. Mąż płacił tak wysokie alimenty, że stać ją było na wybudowanie domu o powierzchni ponad trzystu metrów. Świetnie jej się powodzi, jeździ dobrym samochodem, zwiedza świat. Teraz jej córka uczy się za granicą. Dlatego Małgorzata od roku praktycznie mieszka z nią. Za wszystko płaci były mąż. Żyć, nie umierać. I co? To nie jest kariera? Ustawiła się na całe życie. Zazdroszczę jej sprytu.

– No, dla mnie to nie jest żadna kariera… Zazdrościsz tego, że całe życie siedzi chłopu w kieszeni?

– Mów, co chcesz, Izabello, ale ja uważam, że trafiła idealnie. Nic nie musi robić, na wszystko ją stać, a ktoś pracuje na nią.

– Nie wierzę, że też byś tak mógł żyć.

– Oczywiście, że tak. Całe życie dążyłem do tego, żeby mieć spokój i pieniądze. Gdyby mi się to wreszcie udało, byłbym szczęśliwy.

– Masz dziwną teorię szczęścia. Dla mnie szczęście oznacza coś zupełnie innego. Niech więc każdy pozostanie przy swojej.

Właściwie ten urlop, choć piękny, spędziłam prawie sama. Andrzej notorycznie znikał z mojego pola widzenia. Ciągle gdzieś jeździł. A to po zakupy, a to odwiedzić swoich rodziców albo spotykał się z Małgorzatą. Czy jeszcze z kimś? Nie wiem, ale jestem skłonna podejrzewać, że miał ku temu sposobność, więc być może tak. Mnie pozostało zachwycanie się okolicą, co z przyjemnością czyniłam.

Staw otoczony był drzewami. Sama natura. Zarośla, krzaczki, mostek i ławeczka. Cieszył mnie widok tataraku i małej jarzębiny. Bywały dni, kiedy braliśmy z Andrzejem wędki i najzwyczajniej w świecie łowiliśmy sobie ryby. To były piękne chwile. Wolne od kłamstw, od problemów. Liczył się tylko tamten moment. Mogłabym tam zamieszkać.

I znowu rozmawialiśmy. O życiu, o nas, o przyszłości. Zastanawiałam się wielokrotnie, dlaczego te dobre momenty są takie ulotne. Albo przeplatają się ze złymi zachowaniami Andrzeja. Dziś nazwałabym to inaczej. Ten pan próbował uśpić moją czujność. Skutecznie.

Jak wspomniałam, siostra mojego męża mieszkała po sąsiedzku. Spotykali się więc po kilka razy dziennie. Mieli widocznie masę spraw do omówienia, a ja nie byłam im do tych spotkań potrzebna. Wiem też, że Andrzej widywał się ze swoimi rodzicami w czasie naszego pobytu na wsi. Mnie jednak nigdy na takie spotkanie nie zabrał. Nie było to normalne.

– Andrzej, co ty wyprawiasz? Przyjechaliśmy tutaj między innymi po to, żebym poznała twoją rodzinę.

– Moja droga, o co ci chodzi, przecież już znasz moją młodszą siostrę.

– Tak, ale chcę poznać jeszcze tę drugą. I rodziców też. Czy ty się mnie wstydzisz?

– Nie, to nie o to chodzi. Po prostu to jest za wcześnie. Ja muszę ich jakoś na to przygotować. Przyjdzie czas, to się dowiedzą.

Nie podobało mi się takie podejście do sprawy. Pożaliłam się nawet Małgorzacie, która kilka razy odwiedziła nas, czy to na kolacji, czy na kawie. Ale i ona niemile mnie zaskoczyła.

– Iza, tak postanowiliśmy z Andrzejem. Na razie lepiej, żeby nie informował o tym reszty rodziny. Ja też nic nie powiem. Moja córka byłaby w szoku, że jej chrzestny się ożenił. Musisz to wszystko zrozumieć.

– Małgosiu, to chyba wy czegoś nie rozumiecie. Stwarzacie w ten sposób jakąś niepojętą dla mnie sytuację. Kiedy, waszym zdaniem, będzie ku temu najodpowiedniejszy moment? Jestem jego żoną, czy tego chcecie czy nie. I uważam, że należy jak najszybciej powiadomić o tym waszą rodzinę.

– Izabello, kochanie, to nie jest proste – wtrącił mój mąż, dołączając do nas. – Jestem księdzem. Dla mojej rodziny to wiele znaczy. Matka, jak się dowie, dostanie zawału. Ojciec i tak ma demencję starczą, więc ta wiadomość nie ma dla niego żadnego znaczenia. Po co więc im mówić? A druga siostra ma dosyć swoich problemów. Nie chcemy też, żeby ludzie na wsi gadali…

– Andrzej, przecież to ty naciskałeś, żebyśmy się pobrali. Nie ja. I jakoś wtedy nie myślałeś o tym, że będziemy na językach.

– To nie ma tu teraz, moja droga, nic do rzeczy. I nie czas ani miejsce na roztrząsanie tego. Zdecydowaliśmy z Małgorzatą, że tak będzie najlepiej, i niech tak zostanie.

– Czy nie sądzisz, że ja mam więcej w tej sprawie do powiedzenia niż twoja siostra?

– Jestem dziś już zmęczony, najpierw awantura z Małgorzatą, teraz z tobą. Pozwól więc, że zakończymy tę dyskusję. Nie powiemy rodzicom i zdania nie zmienię.

Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. To był jakiś zły sen. Nie znałam jego rodziny, znajomych, nikogo z jego otoczenia. Czułam się, jak gdyby ktoś zarzucił na mnie niewidzialny worek pokutny. Za jakie grzechy miałam tak żyć, odsunięta na boczny tor?

A jednak jakoś musiałam odnaleźć się w tej niezręcznej dla mnie sytuacji. Było ciężko, wewnętrznie połykałam łzy. Szwagierka siedziała w milczeniu. Ale czułam, że - nie wiedzieć czemu - triumfowała.

I tak oto byłam żoną, ale jakbym nie była. Co prawda później mój mąż wielokrotnie mi mówił, że zdaniem jego siostry jestem wspaniałą i wyrozumiałą kobietą, ale na mnie jej opinie nie robiły już żadnego wrażenia. Ustalili coś za moimi plecami i nie mogłam się z tym pogodzić. Żadne komplementy nie dały rady tego naprawić...

 (koniec fragmentu)

 

redakcja i korekta: Media Production JB, photo: Pavel Danilyuk