release the suffering

25/02/2019

Oblekanie AGORAFOBII w słowa jest niezwykle trudne. Życie na krawędzi ciągłego oczekiwania i jednocześnie nadziei, że ONA się nie pojawi, było równie męczące. Ostatni raz przyszła do mnie ze dwa lata temu. Wtedy już wiedziałam, jak sobie z nią poradzić. Wcześniejsze „wizyty” zawsze kończyły się źle. Czasem trzeba było wzywać pogotowie. Kiedy indziej pomocy udzielał sklepowy ochroniarz. Za każdym razem było mi wstyd. Przestałam więc prosić o ratunek i po prostu poddawałam się temu, po co przychodziła.

Jola Babij ghostwriter 2023

Raz, pamiętam, zjawiła się akurat w chwili, gdy miałam zaplanowane wyjście. Od dawna nigdzie nie byłam. Ale i ONA od dawna mnie nie odwiedzała. I gdy tak stałam przed lustrem, odpicowana, wyfiokowana, zadowolona z siebie — ukradkiem zerknęłam w stronę wejściowych drzwi. Stała tam. Jakimś cudem bezszelestnie weszła do mieszkania. I tkwiła tak przez chwilę w bezruchu — malutka, przygarbiona. Kiedy mnie spostrzegła, wyprostowała się. Wręcz wyprężyła. Nie wierzyłam, że znowu ją widzę. Musiałam szybko działać. Ta suka gotowa była lada moment mnie dopaść. Gonitwa myśli. Układanka ewentualnych zdarzeń. Jaki tym razem zrobić unik? Co się może stać, jeśli ją minę i po prostu wyjdę? Złapie za gardło, czy zniewoli drżące ręce? Mój oddech stawał się coraz płytszy. Tętno skakało. Wiedziałam, że zaraz zacznie się atak. Telefon był gdzieś na dnie torebki. Ze strachu nawet bałam się po niego sięgnąć. I niby do kogo miałabym zadzwonić po pomoc? Do kogo??? Rozpłakałam się. A potem stało się to, co miało się stać…

Po godzinnej szarpaninie padłam wycieńczona na łóżko. W myślach pytałam samą siebie: czy to się nigdy nie skończy? Zasnęłam w ubraniu. Kolejne starcie z fobią umęczyło mnie doszczętnie.

W zakamarkach mojego umysłu czaiło się bydlę, które tylko czekało na odpowiedni moment, by ponownie zaatakować. Uaktywniało się na jakiś bodziec, hasło, którego jeszcze nie znałam. Na początku był strach i ból. A potem bunt. Kumulacja przyszła, gdy jedno połączyło się z drugim. Nie chciałam podporządkowywać się CZEMUŚ, czego nie widać, a co robi ze mną, co chce. Jakaś dziwna siła przykuwała mnie do jednej, natrętnej myśli i nie pozwalała się uwolnić. Ograniczała swobodę do tego stopnia, że całkowicie zamknęłam się nie tylko w czterech ścianach, ale i w sobie samej. A to już znaczyło, że bliżej mi niż dalej do samounicestwienia.

Każdy ma jakiegoś demona. Mój, jeszcze nieznany, nieoswojony, dawał znaki coraz częściej. Ale ja — głucha na te sygnały, brnęłam nieświadomie w obwinianie siebie o każde niepowodzenie w starciu z chorobą, zamiast podjąć wyzwanie i próbę wyleczenia. W poczuciu niewyobrażalnego lęku przeżyłam dwanaście lat. Zamiast zaznawać młodości ze wszystkimi jej urokami, kicałam strachliwie jak zając pod stołem. Od jednego ataku do drugiego. I jakoś to było.

Nie pamiętam dokładnie, od czego zaczęły się moje problemy. Po latach mogłabym to rozważać i próbować poskładać elementy układanki. Poszukać konkretu. I zastanowić się, czy to aby nie był zapalnik, który uruchomił cały ciąg zdarzeń i konsekwencji. Stan chorobowy odkryłam w trudnym dla siebie czasie. Zbiegło się to z chorobą mojej mamy. Na coś takiego człowiek nigdy nie jest gotowy, jednak kiedy się spodziewa, ma możliwość chociażby psychicznie się przygotować. Mnie nie dano tego czasu. Mama zachorowała nagle. Miałam niespełna dwadzieścia dwa lata, gdy dowiedziałam się, że ma alzheimera. Zawsze wydawało mi się to chorobą ludzi bardzo starych, a przecież mama nie miała nawet sześćdziesiątki. Fakt, urodziła mnie późno, tuż przed czterdziestką. Ale należała do tych życzliwie potraktowanych przez los, genetycznie nagrodzonych wiecznie młodym ciałem i duchem. Skąd więc ten alzheimer, no skąd? Przecież całe życie powtarzała, jakie to ważne, by ćwiczyć mózg nauką, dbać o siebie i stosować się do całej listy zadań specjalnych z dziedziny zdrowego życia. Lubiła życie, zabawę, śmiech. Los spłatał jej figla i pozwolił „zbałwanieć” wcześniej, niż można się tego było spodziewać. Zamknął ją w jej własnym świecie. Zatrzasnął za nią drzwi i już nigdy nie wypuścił. Chwilę później znalazłam się w podobnej klatce…

Najprawdopodobniej przeoczyłam pierwsze objawy jej choroby. Nie znałam ich, a po drugie, mieszkałam wtedy już kilkaset kilometrów od kraju i nie miałam pojęcia, że dzieje się coś niepokojącego. Matka zawsze była roztargniona. Często zdarzało się, że o czymś zapominała albo coś gubiła. Nie było więc dla mnie niczym dziwnym, że to się nasiliło. Natomiast zauważyłam taki moment, że przestała robić opłaty. Różnie to tłumaczyła — że jej zabrakło pieniędzy, że właśnie miała to zrobić, że pomyliła daty. Nagle pieniądze jakby zaczęły przeciekać jej przez palce, po prostu przestała je mieć. Emerytura nauczycielska — dwa i pół tysiąca złotych. Piętnaście lat temu to całkiem niezłe uposażenie. Co z tego, kiedy w dwa dni już go nie miała. I ja, jeszcze jako zagraniczna studentka, wysyłałam mamie, co tylko udało mi się tam uciułać. Byle tylko opłaciła czynsz. Musiałam pomagać finansowo, bo wiedziałam, że bez tego sobie nie poradzi.

W końcu stanęło na tym, że każdy mój przyjazd do rodzinnego miasta rozpoczynał się po prostu od chodzenia po tych miejscach, w których robiła zakupy i pytania, czy jest coś do uregulowania. Zwracałam długi w kiosku za papierosy, za ciuchy w butiku, za rzeczy niekoniecznie niezbędne do życia. Opłacałam z góry rachunki telefoniczne. Kosztowało mnie to wszystko sporo wysiłku. Mieszkając z koleżanką w hamburskim akademiku byłyśmy tak biedne, że chodziłyśmy w jednej zimowej kurtce. Pożyczałyśmy ją sobie wzajemnie. Gdy wkładała ją jedna, to druga nie miała w czym wyjść. Ale oczywiście słowem nie pisnęłam o tym w domu.

Przez kilka miesięcy… nie bardzo miałam co jeść. To prawda. Jedzenia nie kupowałam, bo najzwyczajniej w świecie nie miałam za co. Wszystko, co udało mi się zarobić, wysyłałam mamie. Stać mnie więc było wyłącznie na to, by ze dwa razy w tygodniu kupić sobie najtańsze spaghetti z ALDI i jeść na okrągło przez kilka dni z gotowaną, przecenioną marchewką. Dziś, gdy widzę taką potrawę, naprawdę skręca mnie z obrzydzenia. I od razu przestaję być głodna. Bardzo trudno o tym wszystkim mówić… Nie wiem, chyba jeszcze odczuwam złość na siebie za tę moją nadmierną odpowiedzialność, psychiczne uzależnienie, bezwolność.

Dzieci nie mogą brać odpowiedzialności za poczynania dorosłych. Chyba powinno się za młodu pobierać jakieś lekcje pomagania, by mieć w tym później umiar, dystans, by w dorosłym życiu umieć stawiać granice i zachować rozsądek. Wtedy — czułam się niejako zobowiązana. Rodzic był w potrzebie. I pomagałam — kosztem siebie. W tamtym czasie przyjęłam za oczywiste, że tak właśnie powinno się zrobić. Pomóc za wszelką cenę. Cała moja rodzina składała się tylko z dwóch osób: babci i mamy. Jak mogłabym którejkolwiek odmówić pomocy w trudnych chwilach? Skoro miałabym sposobność zmiany ich losu na lepszy, zrobiłabym to. Właśnie, gdybym miała możliwość. A przecież nie miałam. Starałam się więc ze wszech miar takie szanse na siłę stworzyć. Dziś patrzę na to z nieco innej perspektywy. Jednak dawanie i branie powinno mieć swoje granice…

Strach jest w życiu potrzebny. Wyzwala odruchy zapewniające bezpieczeństwo. Ale pomiędzy strachem a lękiem jest niewidzialna krawędź. I ja tę barierę przekraczałam. Wielokrotnie.

Do Niemiec wyjechałam tuż po maturze, mając w kieszeni zaledwie pięćdziesiąt marek, w głowie zaś marzenia, chęć do studiowania i pracy. Wierzyłam, że sobie poradzę w wielkim świecie. Tak bardzo chciałam, żeby babcia i mama były ze mnie dumne! To było celem nadrzędnym. Nie wiem, czy czasem podświadomie nie dążyłam do udowodnienia im, że zasługuję na miłość…

Od czasu zdiagnozowania matczynej choroby przyjeżdżałam do Polski kiedy tylko mogłam, z trudem godząc naukę i pracę. Mama, od której tak naprawdę byłam całkowicie psychicznie uzależniona, bezwiednie poddała się chorobie i to na tyle, że zmiany zachodzące w jej organizmie stały się dla mnie zauważalne. Nie mogłam o niczym innym myśleć, jeść, spać. Martwiłam się.

Matka zawsze była nerwową osobą, źle zorganizowaną, stale szukała kluczy, bezustannie coś zapodziewała. I ciągle była spóźniona do pracy. Nienawidziłam tego po prostu. O takiej mamie, która rano wstaje i robi kanapki do szkoły — mogłam zapomnieć. W wieku sześciu lat sama robiłam sobie śniadanko. Musiałam. Przez to, że ona zaspała, to i ja za późno wstawałam. Miałyśmy więc czas już tylko na to, żeby każda szybko zajęła się sobą. Do szkoły docierałam zdyszana, a ona podminowana. To było życie w ciągłej pogoni za wskazówkami zegara.

Teraz to ja byłam nerwowa. W przeciwieństwie do rodzicielki, umiałam jednak nazwać rzecz po imieniu i przynajmniej wiedziałam, dlaczego się tak irytuję. Po prostu nie radziłam sobie z sytuacją, przerastała mnie.

Nigdy nie liczyłam na to, że mama będzie na mnie czekała z ciepłym obiadem, gdy wracałam do domu. A tym bardziej teraz, gdy zaniemogła. Nastał taki czas w jej chorobie, że zaczęła kupować i znosić do domu milion rzeczy, ciuchów, przedmiotów. Zawsze coś gromadziła i wydawało mi się, że to jest po prostu związane z pozostałościami po czasach komunizmu, gdy w sklepach niczego nie było. Potem ludzie żyli z taką traumą, że muszą robić zapasy, bo nigdy nie wiadomo, kiedy coś się przyda. I poniekąd to rozumiałam. Ale czasy się zmieniły, a przyzwyczajenia nie. Kiedy mamę dopadła choroba, zbieractwo nabrało zastraszających rozmiarów. Mama chomikowała rzeczy potrzebne i niepotrzebne. Nie było mnie na miejscu, więc nie miałam jak tego kontrolować. Tymczasem ona pieczołowicie gromadziła, upychała po kątach wszystko, co tylko możliwe. Nawet nie chcę wiedzieć, skąd to brała… Niczego też nie wyrzucała. Przykład — stare rajstopy, które rzekomo można było jeszcze pocerować. Dziesiątki takich dziurawców walało się po domu.

W pewnym momencie zauważyłam, że mama chodzi w brudnych rzeczach. Nie prała ich. Nie używała pralki! Byłam wstrząśnięta skalą problemu. Połykałam łzy. Moja biedna mamunia… Nie umiałam zaakceptować nowego stanu rzeczy, zrozumieć, zmienić. Ale jak na dobrą córkę przystało, cierpliwie pomagałam, w czym tylko się dało. Po prostu przyjeżdżałam i brałam się do roboty. Sprzątałam, szorowałam, wyrzucałam, segregowałam, ogarniałam, co musiałam. Najpierw całe mieszkanie, żeby pod stertą zbędnych rzeczy dotrzeć do czegokolwiek. Potem zajmowałam się higieną osobistą rodzicielki. Przestała się nawet sama myć… To takie przykre, gdy sobie to wszystko przypominam. Ta moja mama, ta piękna, zadbana, zawsze wystylizowana kobieta. Mój niedościgniony wzór. Ideał. Jak silna zmiana nastąpiła w jej psychice w wyniku choroby, że nie panowała nad tym, co się w jej życiu teraz działo… Była nieświadoma tego wszystkiego, to pewne. Jakże bym mogła nie doprowadzić jej do porządku. Choćby siłą…

Byłam wściekła! To wszystko jej wina. Jednak wcale nie dbała o swoje zdrowie tak, jak mówiła. Zaczęło się od tego, że mama miała kiedyś usuniętą tarczycę. Wiele lat temu. Po operacji nigdy nie była na kontroli. Znała jakąś panią w aptece, która przez dziesięć lat sprzedawała jej ten sam hormon tarczycy. I to było całe dbanie o siebie w tej sprawie. A dlatego że ja też mam chorą tarczycę — niedoczynność, to wiem, że ten stan koniecznie należy kontrolować. I sprawdzam to co trzy miesiące. Na wszelki wypadek. Mama — nigdy tego nie zrobiła. Tymczasem nieleczona, niekontrolowana tarczyca może dawać straszne skutki. Oddziałuje na głowę, na wiele różnych narządów. Jak się później dowiedziałam, mogło to mieć też wpływ na jej późniejszą chorobę. Mama nie pomyślała o tym. Znowu nie pomyślała o mnie

W pewnym momencie przyjechałam do domu i przeraziłam się. W mieszkaniu nie było nic. Nie było garnków, zastawy stołowej, porcelany, tylko jakieś pojedyncze książki. I kwiaty, które mama nade wszystko kochała. Gdy zobaczyłam, jak z lubością je podlewa, wzruszyłam się. Szok przyszedł, kiedy spostrzegłam, że robi to… olejem. Miałam dosyć. Czułam się bezradna wobec zastanej sytuacji. Cierpiałam. Jakby tego było mało, okazało się, że jest ogromny dług za mieszkanie i administracja zagroziła, że nam odbierze dach nad głową. Nie mogłam w to uwierzyć — jaki dług??? Przecież wysyłałam mamie pieniądze… Panie Boże, proszę, obudź mnie z tego snu… Z letargu wyrwałam się w momencie otrzymania ostatecznego pisma zawiadamiającego o wszczęciu egzekucji w przypadku nieuregulowania należności. W trybie pilnym. Kwota, jaką trzeba było zapłacić, przy każdym kolejnym zerze powodowała u mnie ucisk na tętnicy szyjnej. Wynegocjowałam warunki i wyjechałam. Ktoś musiał wziąć na siebie ten balast.

Nie bałam się pracy. W końcu od szesnastego roku życia zarabiałam pieniądze. Niezbyt duże, właściwie takie kieszonkowe. Ale zaprawę w boju już miałam. Sprawiało mi to frajdę. Po lekcjach chodziłam na jakieś promocje, sprzedawałam kosmetyki firmowe, dorabiałam w kasie klubu żużlowego itp. Byłam taką sprytną, obrotną dziewczynką i potrafiłam zadbać o siebie, zapracować. Nigdy nie dostawałam niczego za darmo. Więc tym bardziej teraz, za granicą, w obliczu wyzwania i choroby mamy, nie mogłam pozwolić sobie na lenistwo. Kto inny mógłby sobie poradzić, jeśli nie ja?

Zaciągnęłam się powietrzem. Wypełniło całe moje płuca. Oddech w życiu jest najważniejszy. To on zaczyna i kończy nasze życie. A ja właśnie musiałam zacząć nowe. Dorosłe.

Na rok, ze skrywanym w sercu żalem, zarzuciłam wymarzone studia. Musiały poczekać. Poszłam do pracy na cały etat, właściwie dwa. To było dwanaście tasiemcowych miesięcy. Pracowałam w niemieckiej restauracji i dorabiałam w cateringu. Praca niemal bez przerwy. Nie wiedziałam, kiedy dzień, kiedy noc. Zmizerniałam, przygasłam, dojrzałam. Ale miałam cel i zaciskając zęby, dążyłam do niego. A ilekroć zdarzało mi się zwątpić — spoglądałam na zdjęcie mamy. Tej zdrowej, pięknej, uśmiechniętej. Pomagało. I pracując w gastronomii, mogłam się przynajmniej za darmo wyżywić.

Dziękowałam Bogu za każdego zarobionego eurosa. I za napiwki. I za znajduchy. Udało mi się w tym czasie odłożyć tyle, że nie doszło do eksmisji. Dziś podziwiam siebie za to. Zuch dziewczyna! Zarabiałam wtedy na czarno prawie 4,5 tysiąca euro czyli mnóstwo pieniędzy. A nie było mnie nawet stać, żeby pójść do miasta na kawę z koleżanką… Niewiarygodne? Ja naprawdę byłam wtedy nastawiona na to, żeby spłacić te wszystkie nieszczęsne długi. Kursowałam co miesiąc do Polski z plecakiem pieniędzy. Wpłacając ostatnią ratę ze stu dwudziestu tysięcy złotych kosmicznego zadłużenia — mogłam być z siebie dumna. Udało się mnie, podfruwajce, zgromadzić tak ogromną kwotę. Ale jakim kosztem! Czy cena, jaką przyszło za to płacić, nie była zbyt wysoka? Dziś, gdy myślę o tym, jest mi siebie, tej małej, przestraszonej Oli po prostu żal. Wzięłam sobie na kark przeogromny problem i musiałam go dźwigać. Całkiem sama. Wtedy wiedziałam, że nie mogę zachować się inaczej. Poczułam balast odpowiedzialności za mamę. Ciężar gniótł każdego dnia i trudno było go dźwigać. Kwestią czasu był upadek na dno.

(fragment książki autobiograficznej Alex Staudinger)

Wywiad z autorką

 

redakcja i korekta: Media Production JB