Uwięziona w dzieciństwie...
06/06/2020
(...) W retrospekcjach i notorycznym wracaniu myślami do dzieciństwa byłam uwięziona przez kilkanaście lat. Wdrożyłam w życie samoudręczenie. I sama nie wiem czemu, uparcie, wręcz masochistycznie tkwiłam w tym stanie bardzo długo. Nic dobrego z tego nie wynikało. Pomieszkiwała we mnie złość z żalem.
Miałam żal do biologicznego ojca, że mnie nie wychowywał i nie uczestniczył w moim życiu, żal do mamy, że zachorowała i odeszła, żal do męża, że umarł, żal do przyrodniego rodzeństwa, że mnie nie zaakceptowało i nie pokochało. Byłam chodzącą pretensją, w myśl zasady, że jest się takim, jak nasze emocje. Pozostawałam zależna od tego rodzaju myślenia. I to się nawarstwiało i nawarstwiało. Wciąż na nowo rozdrapywałam rany, wspominałam zaszłe konflikty, karmiłam się tym, podsycając w sobie co rusz nienawiść do ludzi i zdarzeń z przeszłości. Miałam ten ból w każdej cząsteczce ciała. I byłam w tym naprawdę monotematyczna. Obwiniałam przeszłość za problematyczną teraźniejszość. Biedna JA. Dziś wiem, że to złość rodzi choroby.
Nawet gdy nie wiemy, dlaczego coś się dzieje, zdajemy sobie sprawę z tego, że gdzieś jest tego przyczyna. Sama — nie mogłam jej odnaleźć. Wraz z poszukiwaniem sensu życia naszło mnie, że powinnam przebaczyć sobie i innym, by pozbyć się tego ciężaru, przetaczającego się przez moje ciało w tę i z powrotem. Wybaczyć, zapomnieć, iść dalej swoją drogą. Ale wystarczyło poznać sedno problemu, by zrozumieć — że to nie w wybaczeniu rzecz. Pomogły mi w tym ustawienia Hellingera.
Rodzina. Fundament. Korzenie. Nie można żyć w oderwaniu od tego. Wszelkie zaburzenia w tej materii powodują dysonans. I ja to odczułam na własnej skórze. Poszukiwałam więc metod, by zrozumieć, co się w moim życiu dzieje i dlaczego akurat tak. Tą drogą trafiłam na metodę Berta Hellingera, tzw. ustawienia systemowe. Są osoby, które mają poważne opory wobec stosowania hellingerowskich metod. Notabene w Niemczech, skąd pochodzi terapeuta, już dawno są one zakazane. Podobno tamtejsze Towarzystwo Terapii Systemowej ostro krytykuje go do dziś. Ale jak to zwykle bywa, nikt nie jest prorokiem we własnym kraju.
Terapeuta ma teraz ponad dziewięćdziesiąt lat. Przez wiele lat był misjonarzem i mieszkał wśród plemienia Zulusów, od których wiele się nauczył. Najprawdopodobniej to stamtąd wywodzą się korzenie tej, jak mówią niektórzy, „szamańskiej” metody. Hellinger odszedł z plemienia, gdy stwierdził, iż już więcej się od niego nie nauczy, nie dowie, nie rozwinie swojego warsztatu. Od tego czasu wydał ponad osiemdziesiąt książek przetłumaczonych na wiele języków i znalazł grono promotorów swojej techniki. Jego teorie mają tyle samo zwolenników, co przeciwników. Niemniej poznałam osoby, którym hellingerowskie ustawienia naprawdę pomogły. Sama też jestem tego przykładem. Nie byłam jakąś fanatyczką metody, ale skorzystałam z niej z bardzo dobrym skutkiem i dlatego opisuję jej działanie, by przybliżyć temat tym, którzy nigdy nie mieli z czymś takim do czynienia. Człowiek chory na smutek duszy i ból ciała szuka pomocy wszędzie, gdzie tylko może. Musiałam spróbować i ja.
Technika terapeutyczna Berta Hellingera wkracza w bardzo głębokie obszary osobowości. Czy się bałam? Jasne, że tak. Ale wzięłam w tym udział nad wyraz świadomie. Hellinger oparł swoją metodę terapii na stwierdzeniu, że najważniejsza jest rodzina i to ona wytwarza pole, energię oddziałującą na wszystkich członków klanu w przekroju kilku pokoleń. Jednak w tym wszystkim kluczową rolę odgrywa MATKA. To ona jest postacią pierwszoplanową w życiu każdego z nas.
Zdaniem Hellingera problemy człowieka zaczynają się wtedy, gdy… traci z matką kontakt. Rzeczywisty, psychiczny, fizyczny, towarzyski. Różny. Osoby, które na przykład nie kochają matek, walczą z nimi, krytykują, zarzucają im coś bądź w inny sposób mają tę więź zaburzoną — nie są potem kochane przez innych, doznają emocjonalnych trudności komplikujących relacje na różnych płaszczyznach. Często też chorują. Metoda Berta Hellingera polega na oczyszczaniu tych relacji w dość intrygujący sposób.
Ustawienia to zadziwiająca technika, która ujawnia nieświadome, ukryte wzorce zachowań. I pomaga uporządkować to, co w rodzinie zaburzone. Spotkanie z terapeutami przybiera charakter spektaklu, happeningu, swego rodzaju widowiska w małym gronie. Wspólnie z pacjentem oraz zaproszonymi do tej psychologicznej gry uczestnikami odnajduje się właściwy sposób postrzegania matki.
Podczas ustawień wybrana osoba opowiada swoją prawdziwą historię, natomiast reszta grupy dostaje do zagrania w niej określone role. Bez narzucania tego, co ma odczuwać, co ma mówić. Wszystko odbywa się spontanicznie, a nie według scenariusza i wskazówek terapeuty-reżysera. Na odczucia i reakcje nie ma się więc żadnego wpływu. W trakcie odgrywania poszczególnych ról osoba ustawiająca przygląda się sytuacji, a uczestnicy opowiadają, co naprawdę czują i myślą. Tym samym rozpoczyna się przywracanie tzw. pierwotnej kolejności, wyznaczającej poszczególnym osobom właściwe miejsce w hierarchii rodziny. To tak, jak gdyby jakaś niewidzialna siła wskazywała każdemu z członków klanu jego miejsce i rolę w całym systemie. Terapeuta czuwający nad przebiegiem sesji pomaga w zrozumieniu tego, co się działo podczas spotkania. Tłumaczy mechanizmy działań zachodzących w konkretnych, omawianych przypadkach. Trudno to pojąć, dlatego ograniczam się tylko do zarysowania szkicu metody.
Zdecydowałam się na jedno z takich spotkań, prowadzone przez specjalistów. Początkowo byłam tylko obserwatorem, by zobaczyć, w jaki sposób przebiega sesja terapeutyczna. Kolejnym razem sama już byłam głównym bohaterem ustawień. Dzięki temu mogłam dowiedzieć się, dlaczego moi rodzice postępowali tak czy inaczej i czemu przez tyle lat nie mogłam porozumieć się z ojcem. Ustawienia, w jakich brałam udział, nie były lustrem całego mojego życia, a tylko rozwiązaniem konkretnego problemu, z którym się od lat mierzyłam. Przeżycie nie do opisania. To bardzo ciekawe doświadczenie, kiedy zupełnie obcy człowiek, reprezentujący postać jednej z bliskich mi osób, nagle zaczyna płakać, drugi — coś krzyczeć, trzeci — przeciwdziałać. Rozgrywają się sceny pełne dramatyzmu, ale i radości. Dzieją się też straszne rzeczy. Miałam gęsią skórkę, nawet wtedy, gdy obserwowałam ustawienia rodzinne obcych osób. Za każdym razem było emocjonalnie. Naprawdę niesamowite wrażenie. Do dziś ta metoda jest dla mnie zagadką, wręcz magią. I nawet nie próbuję zrozumieć pryncypiów jej działania. Aczkolwiek potwierdzam skuteczność. Mnie pomogła. Otworzyłam się na relacje z ojcem. Coś zostało odblokowane, uzdrowione. Zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Kontaktować się. Wymieniać myśli, wspomnienia, troski. Nie da się od razu zaakceptować drugiego człowieka, ani tym bardziej nadrobić czasu, który i tak minął bezpowrotnie. Ale postępem i sukcesem jest fakt, że wcześniej nie mieliśmy ze sobą kontaktu ojciec-córka, a teraz owszem. Naturalne połączenie, które w jakiś sposób zostało dawno temu zakłócone bądź zerwane, teraz ponownie zostało nawiązane. Co dalej z tym zrobimy, zależy już tylko od nas. Płynie w nas jedna krew i tego nie zmieni nic. Choćbyśmy żyli z dala od siebie, każde w swoim własnym gnieździe — na zawsze jesteśmy ze sobą połączeni. A uświadomienie sobie tego jest jedną z ważniejszych rzeczy w całym procesie.
Miałam też nieuzasadnione pretensje do mamy, które w czasie spotkania terapeutycznego zostały wyjaśnione. Minęło jak ręką odjął. Przywrócony został porządek rzeczy. Terapeuta hellingerowski poustawiał każdego z członków mojej rodziny w odpowiednim dla niego miejscu. Można rzec — porozstawiał ich po kątach, każdego według zasług. Przeżycie niewiarygodne, wstrząsające, z ogromem łez, ale i z uczuciem spełnienia powinności. Skorzystanie z tej terapii dało mi ulgę i nadzieję na lepsze, spokojniejsze życie.
Tuż przed tym hellingerowskim spektaklem przebaczyłam wszystko tym, którym miałam cokolwiek do wybaczenia. Zrobiłam to tylko dla siebie. Nie dlatego, że im było to do czegoś potrzebne, ale żebym miała wreszcie spokój. Spokój ducha. Później dowiedziałam się, że Bert Hellinger twierdzi jednak, iż wewnętrzne oczyszczenie nadchodzi nie w chwili wybaczenia czegokolwiek, ale… podziękowania za wszystko, cokolwiek się w życiu wydarzyło. Po prostu pokłonienia się w myślach z wdzięcznością, zrozumieniem. I to każdemu z osobna. Żyjącemu, nieżyjącemu, kochanemu, wyklętemu z rodu z jakiegoś powodu… Każdemu, komu powinniśmy, kto stanął na naszej drodze z jakąś misją. I to mnie bardzo zaskoczyło. Nie o wybaczenie więc tu chodziło, ale AKCEPTACJĘ konkretnego stanu rzeczy i podziękowanie za cokolwiek by to było… Interesująca teoria, acz trudna. W życiu przecież nie jest wcale łatwo ani wybaczyć, ani tym bardziej za krzywdy podziękować. Jest to więc bardzo długa droga do rozwoju. Systemowe źródło naszych problemów odkrywa się krok po kroku, dzięki technice głębokiego, emocjonalnego zrozumienia. I trzeba w to włożyć bardzo dużo pracy. Życiowych lekcji do odrobienia jest więc jeszcze sporo.
(fragment książki psychologiczno-rozwojowej)
korekta i redakcja: Media Production JB, foto ilustracyjne: Jola Babij mediajb.pl