Nad czym pracujemy
24/03/2020
Trwają obecnie prace redakcyjne i korektorskie nad powieścią autorki z Niemiec. Książka ukaże się na polskim rynku wydawniczym pod koniec tego roku. Póki co, można powiedzieć tylko tyle, że zdecydowamie mrozi krew w żyłach...
(fragment tekstu)
Przekucała w szafie całą noc. Rano odkryła, że została uwięziona. Przez szczelinę w górnym rogu szafy wpadało dzienne światło. Otworzenie mebla od wewnątrz okazało się wcale nie taką prostą sprawą. Spędziła w nim cały dzień, rozkminiając, jak to zrobić. Niewiarygodne, myślała, że nie można wyjść. Była tak ścierpła i obolała, że nie czuła już żadnego fragmentu ciała. Wieczorem załatwiła potrzeby fizjologiczne prosto pod siebie. Kartony z dna szafy pokryły się nieczystościami przeciekającymi przez ubranie. Odór z fekaliów był nie do wytrzymania. Zwymiotowała. Wciąż nie mogła się wydostać. Nie pomogło ani zapieranie się plecami, ani walenie w drzwi. Próbowała także wypchnąć tylną deskę albo przewrócić mebel. Niestety. Szafa była solidna, przedwojenna i ani myślała ustąpić. Następnego dnia wpadła na pomysł, by podważyć drzwi od wewnątrz drążkiem na wieszaki, zawieszonym w poprzek ścianek. Z trudem go złamała, podciągając się na nim. Pole manewru miała niewielkie, ale upór i determinacja przyniosły efekty. Dzięki temu puścił skobel zabezpieczający i skrzydła drzwi otworzyły się naraz. Trudno powiedzieć, że wypadła jak z katapulty. Wytoczyła się raczej powoli jak armatnie działo albo pozwijany w „eskę” biurowy spinacz.
Zakrwawione kartony i dno szafy w odchodach nie napełniały otuchą. Ścierpnięte nogi wlokła za sobą na czworakach, próbując dostać się do kuchni po szklankę wody. Ale żyła - i to było najważniejsze. Na pytanie, ile jeszcze jej tego życia pozostanie po powrocie wściekłego Dawida – wolała teraz nie odpowiadać. Wszystko ją bolało. Każdy mięsień, każdy centymetr ciała. Swoją pochwę w jednej chwili znienawidziła. To przez nią te wszystkie kłopoty, stwierdziła.
Dzień minął na omdleniach i dochodzeniu do siebie. Była wyczerpana, osłabiona i chciała o wszystkim zapomnieć. W zapominaniu była przecież dobra. Kiedy się wyspała, wczłapała do wanny. Napuściła wodę i zaczęła płakać.
- Mamuniu! Mamuniu! Ratuj – łkała tak jeszcze długo.
Tego dnia Dawid miał wrócić do domu. A gdyby tak zrobić mu niespodziankę i utopić się, pomyślała, przeklinając dzień, w którym jej noga przekroczyła próg jego mieszkania.
Kolejnego tygodnia nie spędzili już razem. I choć kurz bitewny opadł, zadra i strach w sercu pozostały. Nastała niezapowiedziana samotność. Chwilowo była losowi za nią wdzięczna. Lepsze to niż ciągłe awantury, gra słów, przenośnie, metafory, których na ogół nie wyłapywała, nie nadążała. Czasem bała się podejmować jego grę z obawy, że nie zrozumie niuansów, nie zaskoczy w porę, w którą rolę tego dnia powinna się wcielić. Gubiła się już w tym. Wszystko było nieokreślone, niedopowiedziane. Męczyło ją i to, i ciągłe wyczekiwanie, co się każdego dnia wydarzy. Miała więc upragniony spokój. Dawid zniknął jak kamfora.
Ulotnił się. Wyjechał. Może gdzieś zasłabł? Nina nie wiedziała. Ani wtedy, ani przez kolejnych trzydzieści dni.
W spiżarni znalazła suche produkty, konserwy, a nawet baterie do latarki. Ekwipunek jak na wybuch atomowy lub kryzys gospodarczy, przyszło jej do głowy, gdy zobaczyła to miejsce po raz pierwszy. Tyle jedzenia w domu w życiu nie widziała. Półki sklepowe w osiedlowym spożywczaku pewnie też nie. Pani Mira używała półeczek do przechowywania przetworów domowej roboty. Dawid składował tam zapasy i co jakiś czas sukcesywnie uzupełniał. Nina nigdy nie przypuszczała, że pełna spiżarnia tak ją teraz ucieszy. Pomimo to lęk, że już na zawsze zostanie sama, potęgował się i materializował. Jednak odczuwała mimo woli satysfakcję z jego nieobecności. Zamojski nie odpowiadał żadnym standardom ani normom. Niemniej miał w sobie coś takiego, co ją do niego przyciągało. Teraz już wiedziała, że gdyby ktokolwiek inny był na jego miejscu - przyciągnąłby ją z równie wielką siłą. Potrzebowała obecności drugiego człowieka. Jakiegokolwiek. A on po prostu wypełnił tę lukę w przestrzeni.
Żuła imbir. Kroiła w plasterki i męłła w zębach. Językiem oddzielała łykowate, twarde wióry, a potem rozgryzała na papkę. Była końcówka lata i jeszcze zieleniły się liście na drzewach. Mogła być w tamtej chwili na plaży albo gdziekolwiek. Ale ona siedziała w kamienicy. I nawet nie umiała sobie wyobrazić, jak wygląda teraz plaża. Pilnowała dziurki od klucza. Miała nadzieję, a nawet przekonanie, że właśnie w tej chwili w drzwiach pojawi się Dawid. Nie mogła przecież przeoczyć tego momentu. Wiele razy wyobrażała sobie, jak go przywita. Płaczem, żałosnym jazgotem, a może z radością. Wgapiała się więc w futrynę jak zaczarowana, ale moment wielkiego wejścia nie nastawał. Ani wtedy, ani dwa miesiące później. Następnego tygodnia też nie. I następnego. Aż zabrakło imbiru. I nie miała już czego żuć. Schudła znów i pewnie ważyła teraz tyle co kiedyś, ze trzydzieści pięć kilo. Przy jej wzroście to niewiele. Nie modliła się. Nie miała o co. Nie wiedziała, czego może chcieć, pragnąć, żądać. Nie znała innego życia, ale wiedziała, że na pewno nie chce żyć tak jak teraz. Lepiej już umrzeć. Skupiała uwagę i wzrok na starej łące za oknem, na koślawym trzepaku, na przedmiotach w pokoju, na tykającym zegarze. Słyszała swój oddech, swoje bijące serce. I nic poza tym. Pustka. Strach. Czuła zmęczenie. Gdyby nie to, że była na ostatnim piętrze kamienicy – pewnie już dawno byłaby bardzo daleko stąd. Choć wysokość, na jakiej się znajdowała, coraz częściej wołała, by z niej w ostatecznym rozrachunku skorzystać. Rozważała to.
Wraz z ochłodzeniem wielkimi krokami nadciągała jesień. Dobrze, że nie miała psa. Pewnie by już dawno zdechł. Nina wyjadła wszystko, co dawało się przełknąć. Ostatni słoiczek dżemu wylizała do cna poprzedniego wieczoru. Jak to dobrze, że kiedyś słoik im wpadł za szafkę i żadne z nich nie chciało się po niego schylić. Nina przypomniała sobie o nim. W najczarniejszych scenariuszach nie przypuszczając nigdy wcześniej – jak widok dżemiku ją teraz ucieszy. Wypiła też cały alkohol Dawida, dawało jej to sen i ukojenie. Zaczęła rozumieć matkę. Zamojskiego trochę też. Wylewanie łez do butelki - dobrym patentem na zapomnienie. Dokonała samoistnie takiego odkrycia. Piła więc, ile mogła, trzeźwiała, piła. Współlokatora i towarzysza życia jak nie było, tak nie było. Ale przecież by jej nie skrzywdził, nie opuścił. Tak mówił jeszcze ponad trzy miesiące wcześniej. I ona mu wierzyła.
Nastały szare, długie wieczory. Trzeba było zacząć palić w piecu. Nie miała już czym. Książki do niemieckiego dawno przestały dawać ciepło. Z tych do angielskiego jeszcze przez chwilę chciała korzystać, żeby całkiem nie ulec fiksacji. Miała omamy, że nagle otwierają się drzwi. I to były piękne wizje. Przestała w końcu liczyć, który to już tydzień. Nawet matka, jeśli ją zostawiała na kilka dni samą, to zawsze wracała. Jak on mógł tak postąpić? Może dowiedział się czegoś, co Nina chciała ukryć nawet przed samą sobą? Pewnie przeczuwał, że planuje go opuścić na zawsze, wymknąć się niepostrzeżenie, zniknąć - jak choćby Krystyna.
Po wielotygodniowej nieobecności Zamojskiego, kiedy nie dawał znaku życia – zdołowana, uwięziona Nina podjęła decyzję o włamaniu do pokoiku. Dawid wciąż trzymał go pod kluczem. Nigdy się tym nie interesowała, od początku były jasno ustalone zasady, że ma tam nosa nie wściubiać. Pamiątki po pani Mirze rzecz święta i Dawida prywatne klamoty również. Teraz jednak sytuacja była inna. Szukała jakiegokolwiek sposobu na przetrwanie. Nie wiedziała, czego może się tam spodziewać. Na pewno nie magazynu z żywnością, a przecież oprócz samotności to głód doskwierał jej najbardziej. Bała się, co powie Dawid, gdy zobaczy, że znów naruszyła strefę jego prywatności. Miał na tym punkcie bzika. Pamiętała nie tak dawną sytuację, kiedy usiadła na jego fotelu albo gdy dotknęła jego chusty. Teraz wszystko inne przestawało już mieć znaczenie, skoro i tak za chwilę najpewniej umrze. Myśli zatrzymywały się w głowie i nie chciały odpuścić. Zaczęło jej być wszystko jedno, czy zginie z głodu, czy z rąk Dawida. Mogła też jeszcze wyskoczyć przez okno i roztrzaskać się na bruku. Jak to mawiał Zamojski, zawsze jest jakiś wybór. W momencie, kiedy nie ma się już nic do stracenia, można tylko zyskać. Zdecydowała się więc na ostateczny krok.
redakcja i korekta: Media Production JB