Wózek
Z dzieciństwa zatarł wszelkie wspomnienia. Ale niektóre, w dwudziestoletniej głowie tkwią głęboko. Pamięta, jak biały bus stanął przed szkołą. Widział to z okna klasy matematycznej, ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Nie miało powodu. Chwilę później wydarzenia nabrały tempa...
Pamięta jak weszła dyrektorka, porozmawiała z nauczycielką, wywołali go przed klasę. Coś tłumaczyli, kiwali głowami, wskazywali na ludzi stojących w drzwiach szkoły. Ten moment pamięta jak przez mgłę. W oddali majaczył obraz młodszego rodzeństwa, stojącego z tornistrami przed szkołą. Nie docierało do niego, co się dzieje. Do samochodu wsiadł jako ostatni. Policjant zatrzasnął drzwi. Siostra płakała, a brat siedział ze spuszczoną głową. Jechali tak chwilę, w milczeniu. To była bardzo długa chwila.
- Obsmarkałaś się – wydukał wreszcie, bo nic sensownego nie przychodziło mu wtedy do głowy. - Nie wyj – dodał.
- Co z nami teraz będzie – pytała go, patrząc nieprzytomnym wzrokiem.
- Nie zadawaj głupich pytań, a skąd ja mam to wiedzieć – fuknął. - Będzie tak jak mówiła babcia, że jak nie przestaną pić to zabiorą nas do domu dziecka – powiedział bardziej do siebie, niż do rodzeństwa.
Jechali jak na skazanie. Może to i głupie. Ale najbardziej myślał o tym, co powie babcia, że nie wrócili na czas do domu. Na pewno martwi się i czeka z obiadem. Jak on nienawidził teraz swojej matki, nienawidził ojca. To wszystko przez nich, to przez nich. Kiedy dojechali do ośrodka, uderzył go obrzydliwy zapach jakiejś zupy. Śmierdziało w całym budynku. Krupnik? Już wiedział, że od dziś będzie to jego najbardziej znienawidzona potrawa. Facet który ich przywiózł, prowadził na ostatnie piętro. Pokazując po drodze gdzie stołówka, gdzie pralnia a gdzie pokój telewizyjny. - Gówno mnie to obchodzi! Chcę do domu! – krzyczał w myślach.
Pani psycholog powiedziała, że mogą zadzwonić do kogoś z rodziny. Wybrał numer ciotki. Powiedział, że ich zabrali ze szkoły, że będą tu do czasu aż sąd zdecyduje co z nimi dalej. Albo czeka ich Dom Dziecka albo powrót do domu. Pobyt w ośrodku jest stanem przejściowym. Matka z ojcem muszą poddać się leczeniu. Chyba mówił chaotycznie... Słyszał w słuchawce jak ciotka szybko oddycha, nie mogąc wydusić słowa. Potem rozpłakała się, pytała o adres placówki. Rozłączyła się. Godzinę później, siedzieli w pokoju dla osób spoza ośrodka. Dla gości. On stał w oknie. Ciotka tuliła siostrę, babcia głaskała brata po głowie. W kółko powtarzały będzie dobrze, będzie dobrze….
Krajobraz za oknem nie napawał optymizmem. Jakaś grupka gnojków zbierała liście i grabiła trawnik.
- Nie będę kurwa zbierał tu żadnych liści, ani sprzątał, ani nic robił. Chcę do domu! – darł się w myślach bez opamiętania.
Rozryczał się. Nie wierzył, że będzie dobrze. I nie było. Chociaż babcia z ciocią wystąpiły do sądu o opiekę nad nimi, nic nie było proste. Prawo to prawo. Sędziemu nie podobało się to, że babcia mieszka za blisko rodziców, że nie pracuje a rencina skromna, że za stara, że za chora. Do ciotki też się o coś przyczepili. Jedyne, co mogły w tej sytuacji zrobić - to zabierać ich na weekendy i naciskać rodziców, żeby poddali się leczeniu. A to nie było łatwe. Dni mijały. Mijały miesiące, a on wciąż za tym samym oknem… Już nie płakał. Zaczął palić papierosy, w ośrodku wszyscy palili. Codziennie tęsknił za zapachem wilgoci, unoszącym się zza fotela w domu. Brakowało mu nawet widoku dziury w ceracie, którą sam sukcesywnie powiększał, siedząc przy stole. Ciekawe kto teraz nosi babci węgiel.
Matka z ojcem odwiedzili ich tylko raz. Już na wstępie podpadli wychowawcom. Co za wstyd… ma na imię Kordian, a nie Konrad. Ma 14 lat a nie 12. Po pół roku odliczania godzin do każdej weekendowej przepustki, dostali wiadomość, że wychodzą. Sześć bardzo długich miesięcy. Powinien być jakiś przelicznik na lata dorosłych i lata dzieci. Im ten czas wydawał się wiecznością. Wrócili do domu. Czekała ich mała zmiana. Farba na ścianach jeszcze mokra, świeżo wypastowana podłoga i ciasto. Matka już się nie trzęsła, ojciec był w robocie. Sielanka nie trwała długo…
Dwa lata później to samo. Znów trafili do ośrodka. Już tak nie bolało, tylko żal był większy…. Po kolejnych dwóch, stanął przed sądem. Ot, taki prezent tuż przed osiemnastką. Sędzia powiedział, że jako spowinowacony ma prawo odmówić składania zeznań. Spojrzał na ojca, siedzącego w loży pod oknem. Skurczonego, malutkiego, z trudem opanowującego zdenerwowanie. To był taki wzruszający widok. Żal serce chwytał. Podniósł głowę.
- Wysoki sądzie, chciałbym potwierdzić co zeznałem na policji. Mój ojciec od kilkunastu lat znęca się fizycznie i psychicznie nad moją matką oraz moim rodzeństwem. Swoim zachowaniem doprowadził ją do kilku prób samobójczych oraz depresji i nerwicy. To przez niego wpadła w alkoholizm, ale od roku leczy się i nie pije. Chciałbym, aby ojciec poniósł karę za piekło, jakie nam stworzył. Za to, że połamał matce szczękę, że zamykał ją na strychu albo zrzucał ze schodów. Za to, że zgotował nam taki los – głos mu drżał, ale mówił nieprzerwanie. Lista była tak długa...
Od dawna były na wszystko dowody. Brakowało tylko odwagi, która przez tyle lat siedziała stłamszona gdzieś bardzo, bardzo głęboko… Zakończył słowami, żeby spojrzeli na jego matkę - a zrozumieją, do czego stary doprowadził. Kiedy odczytywali wyrok, patrzył gdzieś za okno. Wiatr wiał dziwnie znajomo. Będzie dobrze, będzie dobrze. Serce waliło mu jak oszalałe. Wypchał z sądowej sali, inwalidzki wózek kobiety. Miał dziś więcej siły niż zwykle. Pogłaskał matkę po ręku. Czuł, że właśnie zrobił pierwszy, poważny krok w dorosłość…
rep. Jola Babij /Media Production JB (archiwum)