Londyn, tu wszystko jest możliwe

01/03/2016

Dla nich był jak święty. A ona mu za przeproszeniem prała. Najoględniej mówiąc - osobistą odzież. Miała za zadanie nie wchodzić mu w drogę, robić tak żeby jej nie widział, nie hałasować, nie interesować się tym, co jej nie dotyczy. Tak poznała Sant Morari Bapu, pochodzącego z małej wioski w stanie Gudżarati w Indiach.

Kiedy rok temu mówiła o wyjeździe z kraju, niewiele osób wierzyło, że w istocie ten plan zrealizuje. No niby jak? Języka nie zna, oszczędności na wyjazd żadnych, na głowie dziecko w wieku szkolnym. Trochę długów i na koncie rozwód. W toku sprawa o podział majątku. Jak z tym bagażem wyjechać i zacząć życie na nowo? A jednak jej się udało. Dziś mówi, że żałuje. Że na taki krok zdecydowała się tak późno.

- Do tej decyzji dojrzewałam kilka miesięcy. Najpierw były to luźne rozmowy ze znajomymi. Może by się udało, że czemu nie, że inni dają radę to ja tym bardziej. Potem nadarzyła się okazja. Kolega zaproponował, że mogłabym wynająć pokój u jego rodziny w centralnej Anglii.

jola_babij11

Kiedy już ustaliła co i jak, okazało się, że jej koleżanka wyjechała do Londynu. Coś ją tknęło. A może jednak i ona obierze kierunek na Londyn? Jak już zmiany to po całości. Uciułała tyle, żeby starczyło na miesięczny czynsz. Gdy podjęła ostateczną decyzję o wyjeździe z Bełchatowa - czas jakby przyspieszył. Nawet nie wie kiedy nastał czerwiec. W lipcu miała już wynajęty kąt w stolicy Wielkiej Brytanii i serce na ramieniu, Boże, co będzie jak się nie uda... 

W Londynie czekał pokój, więc nie jechała w ciemno. Choć pokój to zbyt mocno powiedziane. Ot, pomieszczenie 2x3 ciut większe niż szafa. Polacy w Anglii lubią zarabiać na wszystkim. Nawet na wynajmowaniu garderoby jako pełnowartościowego "pokoiku". Ale ważne, że miała gdzie nocować przez pierwszy miesiąc. Zastała tam łóżko i wnękę na ciuchy. Przy czym te drugie, nijak zmieścić się nie mogły. Biurko, które tam cudem upchnęła, sprawiało wrażenie jakby nie mogło oddychać. Ono sprawiało wrażenie, a ona naprawdę nie mogła. 

Dzieciaka ściągnęła po trzech tygodniach. W tym czasie poznawała okolice. Kiedy pociecha przyjechała, ona już wiedziała gdzie supermarket, gdzie najbliższy polski sklep i którym autobusem bliżej do ludzi. Współlokatorki pomagała załatwić ubezpieczenie, konto w banku i wytłumaczyły jak nie zgubić się na stacji metra. Było ciężko, choć nie ciężej niż w kraju. Zostawiła tam swoje problemy, by w Londynie zacząć od nowa.

jola_babij12

A nowe było wszystko. Dwa krany w łazience, do każdej wody inny, lewostronny ruch, uśmiechnięci ludzie i sorry, sorry z każdej strony.  Smród w autobusach, kolejki przy kasach w supermarketach, bo przecież tam wszyscy wyluzowaniu i nikomu się nie spieszy, pogadać o pogodzie musowo trzeba. Jej pierwsza praca to dwie godziny dziennie sprzątania w szkole. Tylko tydzień, bo później zaczęły się wakacje. Pracowała z Polkami, w różnym wieku. Potem przez znajomości udało jej się otrzymać zastępstwo na sprzątania mieszkań  prywatnych. Przez chwilę pracowała też w pralni, ale tam została oszukana, więc zrezygnowała. Imała się różnych zajęć, tak by było ją stać na wynajęcie samodzielnego mieszkania. Gdzieś blisko szkoły dla dziecka.

Na spacerze z koleżanką poznała babkę z Bełchatowa, ale wstydziła się do niej podejść. Dwa tygodnie później spotkały się na lotnisku. Od słowa do słowa i w trakcie rozmowy opowiedziała kobiecie o problemach z pracą. Ta obiecała pomóc w znalezieniu nowej i tak zaczęła się jej przygoda. Dziś mówi, że spotkało ją coś, co wydaje się być filmem. Dostała pracę w dobrej dzielnicy. W domu dyplomaty. Jako sprzątaczka. By nie zdradzić zbyt wiele szczegółów, pan nie jest Brytyjczykiem i ma inny kolor skóry. Początkowo zajmowała się myciem, sprzątaniem, prasowaniem. Codziennie pięć godzin harówki.

k1

- Rodzina dość liczna, innego wyznania, zupełnie inna kultura niż nasza. Było mi bardzo trudno zdobyć ich zaufanie. Po kilku miesiącach, kiedy już zobaczyli, jak pracuję, jak się staram, że jestem uczciwa, zaproponowali mi wspólny wyjazd za granicę. Ja języka nie znam i rozumiem tylko podstawowe zwroty, poprosiłam więc znajomą o przetłumaczenie o co chodzi.

Okazało się, że rodzina, u której pracuje chce ją zabrać na południe Europy. Podczas tego wyjazdu, ona nadal miała pełnić swoje obowiązki pomocy domowej. Ale w okrojonym zakresie. Oni zaś w tym czasie mieli zająć się sobą. Przemyślała wszystkie za i przeciw. I pojechała. Na miejscu okazało się, że rodzina polityka - była jednym z organizatorów religijnego spotkania wielkiej rangi. Najważniejszą postacią tegoż wyjazdu miał być znany w świecie hinduski kaznodzieja, uznawany przez ich kulturę za świętego. Została zameldowana w ekskluzywnym hotelu, podobnie jak inni pracownicy i współpracownicy. Cała świta, kilkanaście osób. Jedne do pomocy fizycznej przy noszeniu bagaży i różnego typu przedmiotów, inne do gotowania specjałów ichniej kuchni. Po dwóch dniach przeniesiono ją do pilnie strzeżonej willi blisko hotelu. Tam miała przygotować pokoje na przybycie wielkiej osobistości. Wynajęta willa liczyła dwa piętra i kilkaset metrów.

- Przypuszczam, że gdyby zamieszkało w niej pięć kilkuosobowych rodzin, to żadna z nich przez tydzień nie natchnęła by się na siebie. Tyle tam miejsca i pomieszczeń. zresztą willa bardzo bogato wyposażona. Pamiętam jak właścicielka budynku zrobiła wielkie oczy, gdy weszliśmy tam z tą świtą i moi pracodawcy kazali powynosić z zajmowanych pomieszczeń wszelkie przedmioty, które im przeszkadzały, w jak się później okazało, nabożeństwach. Ogromne, ciężkie i drogie krzesła, bibeloty. To wszystko wylądowało w garażu. Pokoje miały być puste. Byłam w szoku, podobnie jak właścicielka willi. Ale tak sobie zażyczyła rodzina dyplomaty.

Ze ścian pościągano zbędne obrazy i ozdoby. Wszystko, co rozpraszałoby uwagę, emanowało złą energią zakłócającą spokój świętego. Powieszono za to ogromny, metrowy obraz z wizerunkiem kaznodziei. Misternie zdobione, złocone ramy - a w nich postać, z której emanował spokój, dobroć i ciepło.

- Gdyby nie ten obraz, to nawet nie wiedziałabym, że to on. A tak przynajmniej zanim natchnęłam się na niego "na żywo" , to już mniej więcej wiedziałam jak wygląda.

Kaznodzieja miał około siedemdziesiątki, szpakowatą brodę, nawet nieźle się trzymał jak na swój wiek i odziany był w bogato zdobione szaty. Współpracownicy mieli większe oczy od głowy, kiedy dowiedzieli się, że chwilę wcześniej minęła się z nim w salonie niosąc pranie. Grzecznie powiedziała dzień dobry i poszła dalej. Dziś już nie wie, kto był bardziej speszony. Ona czy święty Morari Bapu.

- On dla nich znaczy chyba tyle, co dla nas papież. Więc już później starałam się omijać szerokim łukiem wszelkie miejsca, w których mogłabym  się jakoś niefortunnie na niego natchnąć.

Czasem widywała go na tarasie. Siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na szczycie puchatych poduszek, albo na białej huśtawce. Medytował. Wtedy nie zdawał sobie sprawy, że patrzy  na człowieka, który ma miliony zwolenników, wyznawców  i że na spotkania z nim przybywają ludzie z całego świata. A jej, ot co. Trafiło się, że prała i prasowała jego święte szaty.

Podczas tej wyjazdowej pracy, miała mniej obowiązków niż w Londynie. Na miejscu okazało się bowiem, że jej głównym zadaniem ma być prasowanie. Codziennie przez kilka godzin gładziła przemysłowym żelazkiem tuniki, spodnie, szale i sari gęsto obszyte świecidełkami. Nawet bieliznę. Jako, że dotykała ubrań świętego, nie mogła już wykonywać innych prac porządkowych. Miała za zadanie nie wchodzić świętemu w drogę, nie hałasować, nie interesować się tym co jej nie dotyczy. Panie od posiłków robiły swoje, a ona swoje. W wolnych chwilach mogła zwiedzać miasto. Tyle, że do miasta z willi było daleko, a wolnych chwil jakby wcale. Ale ona nie żałuje.

- Warto było jechać, dla samego  przeżycia takiej wyjątkowej przygody. W tej kulturze nie wprowadza się obcych do swojego świata. A oni mnie do niego zaprosili. Mogłam zobaczyć jak ważną osobistością jest dla nich ten Bapu, jak kobiety nie mają nic do powiedzenia, jak pracują. Przyrównałabym to trochę do takiej cygańskiej rodziny. Niczym się nie przejmują, płacą to wymagają, żyją w innej kulturze i nie oczekują, że ktoś to zrozumie. Jednocześnie są bardzo dobrzy i życzliwi.

k4

Spotkanie współwyznawców z Moraridasem Prabhudasem Hariyanim zwanym Bapu ( co oznacza ojca, osobę starszą), było dla nich wielkim wydarzeniem. Przez tydzień prowadził wykłady w Conciliazione w Rzymie. W miejscu idealnym do głoszenia poglądów nawołujących do wyznawania prawdy, miłości i współczucia czyli haseł przyświecających temu spotkaniu. Wcześniej, bo w maju '2012 Bapu miał wykłady w Jerozolimie, która jest istotnym punktem religijnym dla żydów, muzułmanów i chrześcijan. Morari oczekiwał, więc na swoich wykładać publiczności z Watykanu. On sam bezustannie modlił się. Wielogodzinne modły połączone były z wszechobecną muzyką. Bapu podczas swoich wystąpień wzywał swoich zwolenników i gości spotkania oraz wszystkich przywódców religijnych, by pokonać różnice doktrynalne religii i przyjąć miłość boga, wspólnego  dla wszystkich religii. 

- Pod koniec kilkunastodniowego pobytu, moi pracodawcy zapytali czy mogłabym założyć sari czyli szaty takie jak noszą oni. Ponieważ Bapu zaprasza, żebym poszła razem z nimi. Właściwie, czemu nie. Wystroiły mnie, choć nie obyło się bez problemów. Ponieważ one wszystkie grubsze niż ja trudno było dopasować na mnie cokolwiek z nich garderoby. Ale od czego są agrafki i szpilki. Pojechaliśmy do sali w  Conciliazione. Po jakichś tam ich modłach, rodzina zaprowadziła mnie na scenę, na której na materacach i poduszkach siedział Morari Bapu. Wręczyli mi taką mosiężną tacę, na niej wysypany był złoty piasek i kazali mi tą tacką z ogniem wykonywać jakieś takie koliste ruchy.

Odniosła wrażenie, że ma do spełnienia jakąś misję specjalną ze świętym ogniem w roli głównej. Boże… tylko nie to… „Okadzanie" trwało dobrych parę chwil, gdy zobaczyła, że naprzeciwko niej - po drugiej stronie sceny- stoi drugi biały człowiek i też z takim samym przerażeniem, robi to co ona.

- Później dowiedziałam się, że to był jakiś gość, ambasador czy ktoś taki. Po prostu zostaliśmy w ten sposób wyróżnieni podczas tak ważnego dna nich wydarzenia. Cała uroczystość wyglądała bardzo ładnie i choć kompletnie nic z niej nie zrozumiałam, dawało się odczuć spokój i radość płynące ze słów Bapu. W sumie cieszę się, że zaprosili mnie do swojego świata, szanując moją kulturę i religię. To była dla mnie niesamowita przygoda.

k2

Po powrocie do Londynu, nadal wykonuje swoje stare obowiązki, choć zauważyła pewną różnicę w traktowaniu jej przez rodzinę polityka.

- Na każdym kroku odczuwałam ich szacunek wobec mnie. Są mi wdzięczni, że z nimi pojechałam, że wzięłam udział w spotkaniu z Bapu. Wcześniej byłam tylko zwykłą pomocą domową. Teraz, ten dystans zmniejszył się i traktują mnie niemal jak członka rodziny. Nie wierzę w to co mi się przytrafiło, to wszystko jest takie nierzeczywiste - śmieje się.

Codziennie rano kiedy wchodzi do domu, w którym pracuje w Londynie, za plecami ma pałacyk należący do - przynajmniej tak twierdzą okoliczni mieszkańcy - Toma Cruisa. Biała twierdza otoczona wysokim, równo przystrzyżonym żywopłotem. Mówi, że jeszcze nigdy na aktora, nie natknęła się. No, ale przy jej szczęściu, to kto wie. W końcu to Londyn, tu wszystko jest możliwe.

k3

reportaż i foto Jola Babij /Media Production JB (archiwum*) oraz fotoarchiwum bohaterki reportażu

* media i firmy zainteresowane naszymi usługami (reportaże, wywiady, artykuły, teksty i zdjęcia) zapraszamy do kontaktu mediaproduction.jb@gmail.com