Moja pierwsza "setka"

14/01/2017

Obudził się po pierwszej w nocy. Wciągnął porcję ryżu z budyniem i dżemem truskawkowym. Narzucił sportową odzież i pomknął do samochodu. Właśnie rozpoczęła się jego podróż po pierwszą "setkę"...

 sr

Towarzyszył mu Rafał. Było ciepło, mglisto. Kiedy już dojechali, usiadł na schodach i właściwie poczuł lekkie przerażenie. Chociaż ktoś, kto patrzył na niego z boku – mógł odnieść wrażenie, że to oczekiwanie nudzi go.

– Zostało pięć minut, więc stanąłem na starcie w całej masie innych biegaczy-szaleńców, których było, jak się potem okazało siedmiuset sześćdziesięciu. Końcowe odliczanie i start. Najpierw krynickim deptakiem i główną ulica w dół. Leciutko i swobodnie do pierwszego zakrętu w Czarny Potok. Zaraz za zakrętem pod górę. Wszyscy przede mną prawie zaczęli iść. To ja też. Ale chyba jakoś żwawiej, bo przez cały czas wyprzedzałem innych. Tak było do szczytu. Czułem jednak, że się męczę. Ale u mnie to normalne przez pierwszych siedem, osiem kilometrów. Tyle się rozgrzewam.

Pognał ze dwa kilometry, jakieś dwieście metrów w pionie. Potem jeszcze półtora km w dół. Do tego doszła pięciokilometrowa wspinaczka na Jaworzynę Krynicką. Wrażenie masy biegaczy z czołówkami – bezcenne. Powoli zaczynało świtać.

– Po dwudziestu dwóch kilometrach dotarłem do pierwszego punktu żywieniowego na Hali Łabowskiej (1150 m). Łyk wody, kilka herbatników w rękę i w drogę. Gdzieś przy trzydziestym kilometrze mijał mnie Rafał. Myślałem, że jest gdzieś daleko z przodu. Biegł dość szybko, więc nawet nie próbowałem dotrzymywać mu kroku. Biegłem swoim tempem.

W pewnym momencie zrobiło się stromo, ślisko, dużo błota. Musiał więc bardziej uważać. Schodząc w dół łapał się drzew, gałęzi, ale obuwie fajnie wgryzało się w podłoże i dobrze trzymało. Niektórzy przewracali się, zjeżdżali na tyłku. Już wiedział, że nie zmieni butów na te przygotowane na pierwszym i drugim przepaku, bo szosowe nie dałyby rady na takiej nawierzchni.  A przecież skoro tutaj tak było, to na dalszych odcinkach mogło być tak samo. Przekonał się później, jak dobra to byłam decyzja.

– Spotkałem Rafała, z którym razem wyruszyłem w dalszą drogę pod górę, więc na przemian trochę bieg i marsz. Tak dotarliśmy do podnóża góry, gdzie zaczęło się bardzo ostre podejście pod Radziejową.

Ciężko dysząc, mozolnie wspinali się pod górę, po kamieniach. Czasem w błocie. Coraz bardziej odczuwał pościerane stopy i wiedział, że w punkcie żywieniowym na czterdziestym czwartym kilometrze będzie musiał coś z tym zrobić.

– Dotarłem. Łyk wody i wziąłem się za ocenę strat. Ściągnąłem buty, skarpetki. Widok trochę mnie przeraził. Na prawej stopie krwawa rana, na lewej niewiele lepiej. Do tego pęcherze w innych miejscach. Miałem na szczęście dwa plastry,  na pęcherze, więc nakleiłem na rany. Na to, jeszcze plastry. Na pozostałe, też nakleiłem. Zastanawiając się, na jak długo to wszystko pomoże i co będzie jak się poodkleja.

Wylał sobie na głowę butelkę wody, bo słońce zaczęło już mocno przygrzewać. Jeszcze pół banana i słodka bułka na drogę. I dalej, jakieś pięć, sześć kilometrów. Czuł, że powoli opada  z sił. A tu jeszcze dwa km wspinaczki na Eliaszówkę i dziewięć w dół. Było tak stromo, że nie dało się biegnąć. Przynajmniej on nie umiał. Jakaś kobieta wystawiła dla biegaczy wiadro wody. Wypił dwa kubki, nazywając ją w myślach, samarytanką.

cz. Ic

Przy sześćdziesiątym kilometrze zaczął iść pod górę z kijkami. Szlag. Słyszał miarowy, metaliczny stukot końcówek uderzających o asfalt. Bolały go ręce, więc skrócił kijki o dziesięć centymetrów. Pot lał się z niego strumieniami. Siedemdziesiąt kilometrów miał już za sobą.

– Zobaczyłem kilka domów i wiadro z wodą, kubki. Obok kran z wężem ogrodowym. Nie zastanawiając się długo, odkręciłem kran i po raz kolejny polałem głowę wodą. Z przerażeniem spojrzałem na zegarek i wiedziałem już, że idąc, nie dotrę na siedemdziesiąty siódmy kilometr w limicie czasu. Nie da się. Zresztą, gdyby się dało, to przecież to nie nazywałoby się „Bieg 7 Dolin” tylko „Marsz”. A tam limity były specjalnie tak poustawiane, że przynajmniej czterdzieści procent trasy trzeba pokonać biegiem, aby się w nich zmieścić.

Minął kapliczkę i trzech biegaczy bez sił. Patrzył z przerażeniem na zegarek. W tym czasie nie da rady dotrzeć do celu. To szaleństwo. Świadomość końca tej bajki za kilka kilometrów była przerażająca, ale i tak lepsza niż poddanie się już teraz, tak po prostu. A miało być tak pięknie, miała być setka…

Nie dziś, nie tym razem, może za rok. A może już nigdy. Zaczął się modlić o deszcz. Pierwsze krople takie nieśmiałe. Bóg go wysłuchał. Zaczęło padać. Coraz mocniej. On nadal pod górę. Już nie kropiło. Lało. Wyprzedził jakiegoś biegacza, potem kolejnego. Oni szli. On biegiem. Dogonił kolejnego.

– Zdziwiony moim pospiechem mówił, że nie ma szans zmieścić się w limicie. Spojrzałem na zegarek. Jeśli uda się utrzymać tempo poniżej ośmiu minut na kilometr, to damy radę. Przyłączył się do mnie i razem biegliśmy w dół, doganiając kolejnego. Sytuacja powtórzyła się. Biegacz, że nie ma szans. A my, że damy radę. Było nas już trzech.

Uwierzyli, że dobiegną. Ale jeden w końcu odpuścił. Dobiegli do siedemdziesiątego siódmego kilometra, dwanaście minut przed końcem limitu. Nie mógł uwierzyć, że się udało. Tylko, co dalej? Chwila przerwy. Butelka wody na głowę i w drogę. Trochę biegli, trochę szli.

– Na rozwidleniu strażak mówi nam „ w prawo!”. Zażartowałem, by puścił nas w lewo, bo tam droga prowadziła w dół, a nie pod górę. Napieraliśmy do przodu wyprzedzając kilka osób. Za nami już mało uczestników. Prawie zamykaliśmy stawkę, ale co tam. Nadal byliśmy w grze i to było najważniejsze. Teraz liczyła się tylko walka o to, aby dotrzeć na osiemdziesiąty ósmy km w limicie. Niby ponad dwie godziny na jedenaście kilometrów, to bardzo dużo.

Ale nie tutaj. Nie teraz. Nie na tym etapie biegu. Od osiemdziesiątego ósmego km trasa wiodła trzy kilometry w górę na Runek. Czuł, że ponaklejane plastry dawno się już poodklejały i więcej z tego szkody, niż pożytku.

– Po jakimś czasie zobaczyłem Rafała i jeszcze jednego biegacza. Szli. Przebiegając obok nich rzuciłem przez ramię z uśmiechem „No co jest Rafał, napierdalamy!”. Miałem wrażenie, że jest zdziwiony widząc mnie w takiej kondycji i że biegnę. Obydwaj przyłączyli się do mnie i biegliśmy dalej, doganiając kolejnych zawodników. Niektórych mijaliśmy, inny przyłączali się do nas.

Robiło się coraz ciemniej. A oni biegli przez las. Pod nogami robiło się niebezpiecznie. Latarka na czole. Po lewej stronie, gdzieś za drzewami w dole widniały światła Krynicy. Mieli cztery, może trzy kilometry do mety. Zostały jakieś dwadzieścia trzy minuty do limitu. Dobiegli do rozwidlenia dróg. Później brukiem do głównej ulicy. W prawo. Za chwilę w lewo. Już był na ostatniej prostej do mety. Jeszcze trzysta metrów…

– Kibice przy barierkach, chyba jeszcze nigdy nie byli mi tak bliscy. Biegłem tak przed siebie przybijając piątki i ciesząc się, że za chwilę przekroczę metę. Gdzieś z boku znajomy głos krzyczał: Dajesz Marek, dajesz, dajesz…”. Przed metą jeszcze kije uniesione w geście triumfu nad samym sobą. Na mecie, spiker podaje mi mikrofon i pyta skąd jestem. „Marek z Buczku, Bieging Team Zelów” odpowiadam. Potem idę po medal i czuję, że z oczy płyną mi łzy. To już koniec tej bajki. Tym razem sam do siebie mówię: „Gra skończona. Wygrałeś.”

cz. IIa

Nie umiał się opanować. Stał. Płakał jak dziecko. Dla jednych pokonanie stu kilometrów w niespełna siedemnaście godzin to kosmos i dla nich był jakimś terminatorem. Dla innych, ten wyczyn to porażka, bo przecież ledwo doczłapał do mety, mieszcząc się w limicie. Ale czy to ważne? Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?

– Przecież nie robiłem tego dla nikogo, tylko dla siebie samego. To było dla mnie nie lada wyzwanie i dałem z siebie wszystko. Dlatego właśnie mam prawo czuć się wygranym i ultra maratończykiem, tak jak pozostałych pięćset osób, które tego dnia przekroczyły linie mety w wyznaczonym czasie. Dwieście sześćdziesiąt osób nie zdołało tego zrobić, więc łatwo nie było. Nie robiłem do tego biegu jakichś specjalnych przygotowań, ponieważ decyzja o nim podjęta została przeze mnie raptem miesiąc wcześniej, po ukończeniu w dobrej kondycji Maratonu Karkonoskiego.

Marek Górecki. Prezes Fundacji Rozwoju Gminy Zelów. Prywatnie – miłośnik biegania. Długodystansowiec. Ma za sobą pięć największych polskich maratonów. Rocznie przebiega 2,5 tys. km. Zaczął biegać, bo chciał schudnąć. Jego waga spadła ze 114 do 82 kg. Zamarzył o stu kilometrach. Marzenie zrealizował. Tuż po biegu był pewien, że to pierwsza i ostatnia „setka” w jego życiu. Dziś już wie, że raczej tak nie będzie.

 

opr. Jola Babij /Media Production JB (archiwum) na podst mat. własnych bohatera artykułu, na zlecenie tygodnika "Fakty"